Zbyszek
zadzwonił po pogotowie, ci jednak powiedzieli mu, że mają zbyt dużo
poważniejszych zgłoszeń i nie są w stanie do nas przyjechać. Rozzłościł się i
wybiegł pospiesznie z mieszkania, zostawiając mnie na chwilę samą. Pewnie poszedł
piętro niżej do Ewy i Maćka, żeby zaopiekowali się Wiktorią, bo przecież nie
mogliśmy zostawić jej samej. Leżałam na łóżku, łzy spływały po policzkach, trzymałam
się za brzuch i nie wiedziałam jak mam się ułożyć, żeby ulżyć w cierpieniu. Nasilający
się ból przypominał ból przedmiesiączkowy, jednak ten promieniował do pleców i
miałam wrażenie jakby coś rozrywało mnie od środka. Myślałam, że umrę, nigdy
się tak nie czułam…
Bartman
zawiózł mnie do najbliższego szpitala, gdzie oczywiście najpierw musiałam
przejść szczegółowy wywiad z pielęgniarką, a dopiero później mogłam być
przyjęta przez dyżurującego lekarza. Siedziałam na białej kozetce i wiłam się z
bólu.
-
Gdzie Panią boli? – zapytała, odziana w jasnozielony uniform, kobieta w średnim
wieku.
-
W dole brzucha.
-
A kiedy miała Pani ostatni okres?
-
W zeszłym miesiącu. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
-
Dobrze, proszę czekać na doktora, zaraz powinien się pojawić.
Owszem,
pojawił się, ale dopiero po upływie blisko czterdziestu minut. Do tego czasu
myślałam, że oszaleję i gdyby nie to, że Zbyszek tulił mnie w ramionach i
masował obolałe miejsce, zapewne tak by się stało… W tym wszystkim cieszyłam
się, że to właśnie dziś mnie uratował, bo gdyby to coś mnie zaatakowało w
kryjówce Darasa, podejrzewam, że nikt by mi nie pomógł.
-
Proszę się położyć. – mężczyzna w białym fartuchu wziął do ręki stetoskop i
zaczął osłuchiwać mój brzuch.
-
Co mi jest? Bardzo mnie boli. – mówiłam przez łzy, a on w skupieniu wpatrywał się
w moje ciało. Patrzyłam na jego twarz, nie mogąc rozszyfrować tego, co myśli. –
Co się dzieje? – ponowiłam pytanie.
-
Jest Pani w ciąży.
-
Słucham? – wypowiedzieliśmy równocześnie ze Zbyszkiem.
-
Jest Pani w ciąży. – powtórzył.
-
Nie, ja nie jestem w ciąży! – zaniepokojona poderwałam się z leżanki i zaczęłam
panikować.
-
Madziu, nie denerwuj się. To na pewno jakaś pomyłka. - uspokajał mnie Zbigniew.
– Doktorze, a może to wzdęcia albo coś innego?
-
Nie, to nie wzdęcia, nie zapalenie wyrostka robaczkowego, ani też nie atak
ślepej kiszki. Wyraźnie słyszę bicie serca. – wyjaśnił.
-
To niemożliwe! Przecież miesiąc temu miałam normalnie okres! – kłóciłam się z
medykiem w zaparte tak bardzo, że zrobił mi test ciążowy. Wynik pozytywny, będę
miała dziecko. – Nie wierzę!
-
Wypiszę zaraz Pani skierowanie do poradni ginekologiczno – położniczej, proszę
się tam udać. – oznajmił spokojnym tonem internista.
-
A czy tutaj żaden lekarz nie może mi pomóc?! – fuknęłam ze złością.
-
Proszę Pani, nie mamy aktualnie na oddziale żadnego ginekologa, a to właśnie z
nim potrzebuje Pani konsultacji.
-
Zbyszek, dzwoń do Filipa. Jedziemy na Polną. – zarządziłam sfrustrowana,
wzięłam kwit od doktora i w wielkich męczarniach udaliśmy się do kolejnego
szpitala.
Tam
czekaliśmy jakieś pół godziny, zanim Urban dotarł na miejsce, a w tym czasie
ból tak się nasilił, że był nie do zniesienia. Pielęgniarki zawiozły mnie już
do gabinetu lekarskiego i pomogły ułożyć się na łóżku. Kiedy w drzwiach pojawił
się zdziwiony Fifi, Zibi, oszczędzając mi sił i nerwów, opowiedział mu w
skrócie całą sytuację.
-
Który to tydzień? – zapytał mąż Mai, włączając monitor ultrasongrafu.
-
Nie wiemy. To chyba wczesna ciąża…
-
Zaraz zrobię Ci UGS, wszystkiego się dowiemy. – oznajmił z delikatnym uśmiechem
na twarzy, po czym nałożył na mój brzuch zimny żel i zaczął poruszać sondą, wprawiając
w ruch tę małą, gumową kuleczkę.
Mimo
potwornego bólu i cierpienia, jakaś mała cząstka mnie cieszyła się, że jestem pod
opieką Filipa, a nie innego buca, który
zapewne nie pomógłby mi, tylko odesłał do kolejnego specjalisty. Zibi był przy
mnie i cały czas trzymał mnie mocno za rękę i głaskał uspokajająco po głowie,
co dodawało mi otuchy i siły.
-
Lena, Zibi, to trzydziesty czwarty tydzień. – poinformował nas Urban. Spojrzeliśmy na siebie, nie tyle nie wiedząc, co się dzieje – lecz raczej nie dowierzając!
Byliśmy w szoku.
-
Ale jak to jest możliwe? Przecież nic mi nie było, nie miałam nudności, nie
miałam zachcianek, nie czułam kopnięć! Wytłumacz mi, proszę! - krzyczałam i
płakałam jednocześnie, a moja psychika była już na skraju wytrzymałości.
-
I przede wszystkim, Madzia ma cały czas taką samą sylwetkę, nic nie przytyła! –
dodał zielonooki brunet.
-
Owszem, przytyłam, ale tylko cztery kilogramy, ale cały czas myślałam, że to
przez brak treningów w wakacje i za dużo dobrego jedzenia…
-
Każda kobieta inaczej przechodzi ciążę; bywają też takie przypadki, że dziecko chowa
się wewnątrz miednicy i tak go nie widać, a gdy nie miałaś żadnych objawów i
normalnie miesiączkowałaś, mogłaś nie zorientować się, że jesteś w ciąży.
-
Boże, jak ja mogłam tego nie zauważyć?
- Dodatkowo w ostatnich dniach dostałaś sporą dawkę zdenerwowania i
osłabienia organizmu, a ten silny stres mógł wcześniej wpłynąć znacząco na Twoją
brzemienność. Lena, to, że donosiłaś tę ciążę, jest prawdziwym cudem! – teraz chyba
dopiero to wszystko do mnie zaczęło tak naprawdę docierać…
Fifi
zadecydował o wykonaniu badania dopochwowego, okazało się, że mam już rozwarcie
na trzy palce!
-
Zaraz będziesz rodzić! Zabieramy Cię na salę! – zawołał pielęgniarki i w
ekspresowym tempie przetransportowali mnie na łóżku na porodówkę. – Zbychu,
chcesz być obecny przy narodzinach swojego dziecka?
-
Oczywiście, że chcę! - odparł zdecydowanie.
Kobiety
pomogły mi się rozebrać, następnie nałożyły na mnie białą koszulę i od pasa w
dół rozłożyły zielone płótno. Chwilę później obok mnie pojawił się poważnie przejęty
Bartman, który również musiał odpowiednio się ubrać, by móc uczestniczyć w
porodzie. Długo nie trwało, a odeszły mi wody, pojawiły się boleśniejsze
skurcze i wówczas Filip ponownie sprawdził rozwarcie.
-
Jasna cholera!
-
Co się dzieje? – poderwałam się na łóżku zdenerwowana. – Coś nie tak?
-
Chyba mamy kryzys siódmego centymetra. – odparł niezbyt zadowolony.
-
A co to znaczy? – dopytywał zakłopotany Zbyszek.
-
To najtrudniejszy moment porodu. Lena, czy ból się nasilił, a skurcze trwają
dłużej? Albo może odnosisz wrażenie, jakby wcale nie mijały?
-
Tak, dokładnie tak czuję. – wycedziłam przez zęby, już wymęczona i sfrustrowana
tym wszystkim.
-
Tak myślałem.
-
I co to może oznaczać? Czy ten stan kryzysu niesie za sobą jakieś ryzyko? –
pytałam rzewnym głosem.
-
Nie, nic z tych rzeczy, spokojnie! Takie sytuacje się zdarzają, ale nie są
zagrożeniem. Bywa tak, że kobiety chcą nawet wyjść z sali porodowej, proszą o
cięcie i są przekonane, że nie urodzą. Ale ten lęk, który odczuwają, jest
potrzebny, bo on bardzo mobilizuje i dzięki temu dziecko w końcu pojawi się na
świecie. – uśmiechnął się, starając ukoić moje nerwy.
-
Filips, i co teraz? – odezwał się siatkarz.
-
Musimy czekać, aż szyjka macicy bardziej się otworzy, a główka dziecka znajdzie
się odpowiednio nisko w kanale rodnym, byś mogła zacząć przeć.
-
Czyli ile?
-
Najbardziej optymalne rozwarcie to dziesięć centymetrów. Kochani, nie
panikujcie, będzie dobrze. Niebawem liczba osób na tej sali się powiększy. –
uśmiechnął się pogodnie i odnotował coś w mojej karcie.
Skurcze
co jakiś czas się nasilały, aż w końcu, po upływie jakichś dwóch godzin, poród
zaczął się na dobre. Doktor stwierdził rozwarcie na pięć palców.
-
Lena, czy czujesz już potrzebę? – zapytał.
-
Jeszcze nie. – odpowiedziałam i ścisnęłam mocniej rękę mojego bruneta. - Zibi?
-
Co, Kochanie?
-
Boję się.
-
Wytrzymaj jeszcze troszkę, jestem przy Tobie. – pochylił się nade mną i bardzo
czule pocałował w usta. I właśnie w tym momencie dostałam mocnego skurczu. Kazali
mi przeć i głęboko oddychać, co posłusznie czyniłam. Krzyczałam z bólu tak
głośno, że pewnie było mnie słychać w całym Poznaniu, a ja po kilku próbach nie
miałam już siły. To było straszne, w skali od 1 do 10, oceniam na 15!
-
Lena, no dawaj, ostatni raz! Mocno! – nawoływał mąż Mai. Zebrałam się w sobie, kilkakrotnie
łaknęłam powietrza i z ostatnich sił parłam. I stało się, usłyszeliśmy płacz
dziecka. – Udało się, macie córkę! Zibson, chcesz przeciąć pępowinę?
-
A mogę? – zapytał niepewnie, cały rozdygotany, jakby miał tym zrobić jej
krzywdę.
-
No pewnie, chodź. – zachęcił go uśmiechem.
Pielęgniarki
wzięły Małą na bok, umyły ją, zważyły, zmierzyły, osłuchały i owinęły w biały
kocyk. Ja natomiast totalnie opadłam z bezsilności na powierzchnię łóżka i nie
dowierzałam w to, co się przed chwilą wydarzyło. Gdyby ktoś mi powiedział, że dziś urodzę dziecko, to chyba bym go wyśmiała.
-
Skarbie, byłaś taka dzielna! – Zibi przytulił się do mnie i delikatnie
ucałował.
-
Czy ja śnię?
-
Pani Madziu, Panie Zbyszku, macie Państwo śliczną i zdrową córeczkę: niespełna
trzy kilogramy wagi i pięćdziesiąt dwa centymetry długości. Gratuluję! – jedna z
sióstr podeszła do nas i ułożyła na mej piersi Maleństwo. Patrzeliśmy na nią
jak na największy i najpiękniejszy Cud świata, nie mogąc nacieszyć się, że to
wszystko zakończyło się tak pozytywnie. Dotknęłam palcem jej malutkiej rączki i
pogłaskałam ją po główce, a ona się do nas tak rozkosznie uśmiechnęła! Łzy szczęścia popłynęły
z nas strumieniami, a po chwili trwaliśmy we trójkę w długim uścisku, uścisku
miłości. Mimo, że to wszystko stało się tak niespodziewanie, poczułam, że już
ją kocham.
*
Nasza Kruszynka ma już trzy tygodnie
i rośnie jak na drożdżach. Zadziwiające jest to, jak szybko rozwija się jej
ciałko, jak z każdym kolejnym dniem wzrasta jej apetyt i jaką ma cudownie gładziutką
cerę! No, i oczywiście ten specyficzny zapach niemowlęcej skóry - coś
niesamowicie pięknego i przyjemnego dla nosa! Czarne włoski połyskują na jej główce,
układając się w niesforne, małe loczki – Zibi mówi, że to po nim, a ja nie
zaprzeczam, bo to odziedziczyła po nim w stu procentach. To i kolor oczu. Wiem,
że barwa źrenic zmienia się bobasom kilka razy, ale coś mi mówi, że ta
nieskazitelna, żywa i soczysta zieleń zostanie z Hanią na długi czas. Mogłabym
tak przytulać się do niej całymi godzinami i nigdy, przenigdy, nie miałabym
dość. Uwielbiam patrzeć na nią, kiedy smacznie sobie śpi z uniesionymi do góry
rączkami, co podobno świadczy o tym, że dziecko jest zdrowe; uwielbiam, kiedy
podczas snu tak rozkosznie pomrukuje i czasami, mimowolnie, się uśmiecha – jest
wtedy taka bezbronna, niewinna, a zarazem słodka.
Macierzyństwo to
coś pięknego - ten etap w życiu uczy mnie przede wszystkim bezgranicznej miłości;
uświadamia mnie w tym, że posiadam osobę, dla której mam sens istnienia i życia;
mam kogoś za kogo odpowiadam i dla swojej Hanki jestem najważniejszą osobą w
życiu. Uczę się także cierpliwości i pokory - dziś pomimo, że mam tylko dwadzieścia
cztery lata, jestem stonowaną i odpowiedzialną osobą, która otrzymała
najpiękniejszy i bezcenny skarb od Boga - swoje własne dziecko. Tak właśnie
wpłynął na mnie fakt nieplanowanego tak wcześnie macierzyństwa, ale widocznie
los chciał, bym została już mamą.
A właśnie, jeśli o Zbyszku mowa – Anastasi chwilowo zrezygnował z jego „usług”, przez co nie pojechał razem z reprezentacją na rozgrywki Mistrzostw Europy, które swoją drogą i tak nie skończyły się dla nas tak, jakbyśmy chcieli. Czułam, zresztą nadal odczuwam, poczucie winy, bo gdyby nie ta cała sytuacja, to zapewne walczyłby na boisku w Gdańsku. Ale podobno oboje z trenerem uzgodnili, że będzie lepiej, jeśli tej jesieni poświęci się córce, a o medale będzie walczył za rok... Tak więc, nie mogę w ogóle narzekać, bo Zbyszko bardzo dużo mi pomaga w opiece nad małą: bawi się z nią; wstaje w nocy, kiedy się przebudzi i płacze; przewija, współuczestniczy w kąpaniu i wszelkich innych czynnościach z tym związanych. Jestem z niego naprawdę dumna, bo jako świeżo upieczony Tatuś, radzi sobie doskonale. Zastanawiam się jedynie, gdzie i kiedy on nauczył się tego wszystkiego, bo czasem odnoszę wrażenie, że wie więcej, niż ja.
Za każdym razem, kiedy koledzy - siatkarze gratulowali mu objęcia funkcji Tatusia, jednocześnie żartobliwie ostrzegali i straszyli go, że gdy Hana dorośnie, będzie taką piękną dziewczyną, że Zibi będzie musiał jej pilnować przed chłopakami zosiedla. A co na to Zbyszek? Za każdym razem odpowiadał im spokojnym tonem z uśmiechem na twarzy: "Nic nie będę musiał, bo to ja będę jedynym mężczyzną w jej życiu."
Mieszkamy teraz jeszcze ostatnie dni
w Poznaniu. Stwierdziłam, że póki co, tak będzie najlepiej. Potrzebowałam
troszkę czasu, by się z tym wszystkim oswoić, przywyknąć do nowej sytuacji, która
tak nieoczekiwanie wywróciła mój poukładany świat do góry nogami. Niebawem, bo
na dniach, będziemy przeprowadzać się do Bydgoszczy. Tak, do Bydgoszczy. Od
nowego sezonu PlusLigi, Zbyszek będzie pełnił funkcję pierwszego atakującego
Transferu Bydgoszcz. Kontrakt z Asseco Resovią i tak mu się skończył i
przyznam, że bardzo długo ukrywał, z jakich klubów dostał propozycje pracy.
Zwodził mnie, odbierał jakieś tajemnicze telefony, czasem wyjeżdżał na pół dnia,
nie mówiąc dokąd – trochę mnie to denerwowało, tym bardziej, że zostawałam
wtedy sama z Hanną i, co tu dużo mówić, troszkę się bałam. Ale w końcu pewnego
dnia odbył ze mną poważną rozmowę i zapytał, co myślę o tym, by zamieszkać w
stolicy kujawsko – pomorskiego. Zaskoczył mnie i to bardzo, bo już prędzej
spodziewałabym się Kędzierzyna – Koźla albo Jastrzębia Zdroju, a Bydgoszcz
jakoś nie przeszła mi w ogóle nawet przez myśl. Stwierdził, że to najlepsza z
opcji, bo i do Poznania, i do Konina jest taka sama odległość; do Warszawy też
dobry dojazd, więc on jest skłonny podpisać z nimi umowę. Cóż miałam zrobić? Od
niedawna wyznaję zasadę: „Gdzie Ty, tam ja”, dlatego też zgodziłam się, bo
faktycznie biorąc pod uwagę położenie bliskich nam miast, nie wygląda to
najgorzej. A i zmiana otoczenia też pewnie zrobi nam wszystkim dobrze, także
czeka nas rozpoczęcie nowego rozdziału życia na Kujawach.
Przez cały ten czas dużo pomogła mi
Maja - w końcu to ona ma teraz najświeższą wiedzę na temat pielęgnowania
noworodków i za te wszystkie rady, wskazówki, jestem jej naprawdę bardzo
wdzięczna. Namawiała mnie na urlop dziekański, ale ja postanowiłam najpierw
starać się o przyznanie indywidualnego toku nauczania, bo nie chcę mieć całego
roku „w plecy.” Lada dzień powinnam dostać odpowiedź Dziekana, jeśli się uda –
będę się cieszyć, a jeśli nie – wtedy będę musiała wziąć dziekankę. Wiem, że
jednocześnie prowadzenie domu, wychowywanie dziecka i studiowanie będzie trudne
do pogodzenia, ale chcę stawić temu wyzwaniu czoła. W końcu, jeśli pozytywnie
rozpatrzą mój wniosek, będę mogła uczyć się w domu, a do Poznania jeździć tylko
na zaliczenia. Rozmawiałam na ten temat z mamą i Sandrą, które są gotowe
przyjechać na czas mojej nieobecności i zająć się Hanulą, ale nie wybiegajmy
tak daleko w przyszłość… Najważniejsze jest to, co tu i teraz.
A Arek? Arek wyrósł na cichego bohatera
i, dzięki Bogu, rana postrzałowa dobrze się goiła, a i ogólny stan jego zdrowia
ulegał znaczącej poprawie. Zbyszek poczuł ogromną ulgę, kiedy dowiedzieliśmy się,
że Rosik wybudził się ze śpiączki i wszystko zmierza w dobrą stronę. Kilka dni
temu odwiedziliśmy go w szpitalu, czuł się dobrze i niebawem zostanie wypisany
do domu. Mamy oboje do spłacenia ogromny dług wdzięczności i nie wiem, czy cokolwiek
jest w stanie zrekompensować Arkadiuszowi to, co dla nas zrobił, ale postaramy
się…
Dzisiaj Zbyszek jest jakiś taki
tajemniczy od samego rana; niejednokrotnie pytałam o co mu chodzi, ale niestety
nie uzyskałam żadnej konkretnej i jednoznacznej odpowiedzi. Zbywał mnie jakimiś
przebąknięciami i słowami na odczepne, aż w końcu się na niego obraziłam i unikałam
przez pół dnia, bo przecież ileż można? W końcu, kiedy usiadł do stołu,
oznajmił mi, że zaraz po obiedzie zabiera Hanię i idzie z nią na spacer, gdyż
grzechem byłoby siedzieć w domu w tak piękny, słoneczny i ciepły, jesienny
dzień. Wybijałam mu to z głowy, bo nie chciałam, żeby Mała złapała jakieś infekcje,
których tyle w powietrzu lata, ale niestety bezskutecznie. Ubrałam ją zatem,
spakowałam wszystkie potrzebne rzeczy w razie „w” do torby i oddelegowałam ich
na zewnątrz. Chciałam wykorzystać ten czas, kiedy dziecka nie ma w domu, dlatego
ze spokojem troszkę posprzątałam i upiekłam szybkie ciasto, żeby było na
podwieczorek. Zbyszek teraz się tak nauczył, że do każdej kawy musi mieć coś
słodkiego do przegryzienia, aby ten czarny, szatański napój lepiej mu smakował.
Co więcej, nie może to być kupne ciasto, tylko takie zwykłe, przyrządzone
przeze mnie; od teraz żadnego innego nie ruszy, tylko domowe wypieki.
Przechodziłam
korytarzem do łazienki i poczułam napływający chłód z mojego dawnego pokoju.
Weszłam do środka, aby sprawdzić, co jest grane. No tak, można się tego było
spodziewać – ten Roztrzepaniec zostawił otwarte okno, a potem się dziwi, że w
domu jest zimno… Gamoń! Podeszłam bliżej, by je zamknąć i właśnie w tym
momencie wyjrzałam przez szybę na ulicę i zapatrzyłam się na dobre pięć minut.
Boże, on tak rozkosznie się prezentował spacerując z wózkiem po pobliskim
parku; szedł taki dumny, radosny, taki szczęśliwy. Aż mi się zrobiło ciepło na
sercu i cała złość nagle odeszła, odfrunęła jak ptak. Przypomniało mi się, jak
Zibi pierwszy raz przyjechał do mnie, jak miło spędzaliśmy czas, jak
panikowałam w nocy, że rano już go nie będzie; jak jedliśmy śniadanie na
balkonie… I ta późniejsza, niezapowiedziana wizyta, podczas której tańczyliśmy
jak Baby i Johnny; jedliśmy pizzę i gawędziliśmy do późnych godzin… Stałam tak
dłuższą chwilę w zamyśleniu i uśmiechałam się sama do siebie przywołując tamte
wydarzenia, gdy przez całe moje ciało przechodził delikatny, przyjemny
dreszczyk wspomnień…
Powróciłam
do rzeczywistości i zajęłam się kończeniem swojej pracy domowej i wyjęłam z
piekarnika świeżutkie ciasto kokosowe, na które miałam dziś ochotę, a które tak
bardzo lubi tato Zbyszka. Martwiłam się, że jeszcze nie wrócili z tego spaceru,
bo jak na pierwszy raz, to chyba trochę młody tatuś przesadził z czasem, ale
nie dzwoniłam z upomnieniami, w końcu chyba wie, co robi… Usiadłam się w
fotelu, włączyłam telewizor i przełączałam kanały usiłując znaleźć coś, co by
mnie naprawdę zainteresowało i właśnie wtedy do mieszkania wparował
uśmiechnięty od ucha do ucha Zbyszek ze śpiącą Hanusią w wózku, a zaraz za nim
Pani Jadzia i Pan Leon z babcią Krysią na czele, moi rodzice, rodzeństwo, Maja
z rodziną, Ewa z Maćkiem… Zawiesiłam wzrok na dłuższy moment i próbowałam
zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Otumaniona wstałam i przywitałam się ze
wszystkimi po kolei, dziwiąc się z każdą chwilą jeszcze bardziej, bo posiadali
się z radości, jakby nie wiadomo, co się stało.
-
Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu jest grane? – odezwałam się już lekko
zirytowana tą całą sytuacją. Nikt się nie odezwał. Zibi zmniejszył dystans
pomiędzy nami do minimum, stanął przede mną i ujął w swoje ręce moje dłonie.
-
Kochanie, spójrz, są tu wszyscy; rok temu nie było nikogo... Jesteś też Ty, stojąc
przy mym boku, ze swoją nieustanną walką o nas… - zaczął.
-
Zibson, czy Ty się dobrze czujesz? – automatycznie przyłożyłam wewnętrzną
stronę dłoni do jego skroni, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dostał gorączki,
że mówi do mnie takimi słowami, ale nie. Czoło miał chłodne.
-
Nie przerywaj mi, proszę…
-
No dobrze, przepraszam…
-
Chciałbym Ci coś powiedzieć, coś bardzo ważnego… Widzisz, Madziu, bo w życiu
chodzi właśnie o to, by ktoś przy Tobie był, na dobre i na złe. Zawsze,
niezależnie od sytuacji. Kiedy jest ciemno i źle, gdy świeczka się nie pali.
Pomimo, mimo i wbrew wszystkiemu, nawet gdy wydaje nam się, że nikogo nie
potrzebujemy, bo jesteśmy tak samowystarczalni. Nieprawda. Ludzie potrzebują
innych ludzi, bo w pojedynkę nie mogą istnieć. A ja, potrzebuję właśnie Ciebie.
– puścił moją rękę, wyjął z kieszeni spodni małe czerwone pudełeczko. –
Dlatego…
Moja Droga Magdaleno,
wiesz, że zwykły siatkarz ze mnie jeno.
Tyś jest przecie najmądrzejsza i najpiękniejsza,
choć czasem i najgroźniejsza.
Lubię spędzać z Tobą każdą chwilę,
co do tego w ogóle się nie mylę.
Przy Tobie moje serce, jak świetlik, świeci,
a w przyszłości chcę mieć z Tobą dużo dzieci.
Chcę byś prała, sprzątała, tak smakowicie gotowała,
i nigdy, przenigdy na mnie nie krzyczała.
Ja dla Ciebie zrobię absolutnie wszystko,
więc proszę, bądź moją osobistą Artystką.
Maluj Nasz świat na kolorowo,
wtedy będzie nam razem odlotowo.
Kocham Cię, Madziu, ponad życie,
i przepraszam, że nie recytuję należycie.
Czasem mam problemy z „errr” wymową,
ale dziś zapytam szczerze: „Czy zostaniesz moją Żoną?
wiesz, że zwykły siatkarz ze mnie jeno.
Tyś jest przecie najmądrzejsza i najpiękniejsza,
choć czasem i najgroźniejsza.
Lubię spędzać z Tobą każdą chwilę,
co do tego w ogóle się nie mylę.
Przy Tobie moje serce, jak świetlik, świeci,
a w przyszłości chcę mieć z Tobą dużo dzieci.
Chcę byś prała, sprzątała, tak smakowicie gotowała,
i nigdy, przenigdy na mnie nie krzyczała.
Ja dla Ciebie zrobię absolutnie wszystko,
więc proszę, bądź moją osobistą Artystką.
Maluj Nasz świat na kolorowo,
wtedy będzie nam razem odlotowo.
Kocham Cię, Madziu, ponad życie,
i przepraszam, że nie recytuję należycie.
Czasem mam problemy z „errr” wymową,
ale dziś zapytam szczerze: „Czy zostaniesz moją Żoną?
- Ou… - to było
chyba jedyne, co byłam w stanie wydusić z siebie, po usłyszeniu czegoś takiego.
Zamurowało mnie. Magiczna fala ciepła momentalnie zalała moje serce, kąciki ust
mimowolnie uniosły się ku górze, aż mi się zrobiło z wrażenia gorąco! Teraz już
rozumiem tą cała jego tajemniczość, ten upór w wyjściu na spacer z Małą…
Wszystko sobie dokładnie zaplanował. Cwaniaczek jeden.
- Lenka, no nie
stój jak tresowany piesek! Powiedz: „tak!” – krzyczała radośnie Wiktoria.
- Zibi, zawsze
powtarzałeś, że nie chcesz mieć dziewczyny, ani tym bardziej żony, spośród grona
swoich fanek… - w końcu się odezwałam.
- Owszem,
pamiętam, że kiedyś
tak mówiłem. – przytaknął. - Ale teraz jest
to nieistotne i nieaktualne. Teraz masz żywy dowód na to, jak życie
bywa przewrotne. – uśmiechnął
się czarująco, tak jak tylko on potrafi i złożył na mych ustach długi, namiętny
pocałunek.
KONIEC.
***
Zaskoczone?
I bardzo dobrze, bo taki był mój cel. Żaden wyrostek ani atak ślepej kiszki,
ciąża z zaskoczenia też „chodzi” po ludziach. ;-) Aż musiałam się do-edukować,
żeby Wam tu taki numer zaserwować i stwierdziłam, że chyba zmienię kierunek
studiów. ;-)
Nie
mogłabym skrzywdzić Lenki, nie po tym, co w swoim życiu przeszła i ile wycierpiała
– aż tak zimnego serca nie mam. ;-)
Niektóre z Was (tak, Kris - Pesymistko, i eSiu
- mam na myśli głównie Was! :D ) specjalnie wkręcałam, że to nie będzie miało
szczęśliwego zakończenia, bo przecież jaki byłby sens dzisiejszej publikacji,
gdybyście wszystko widziały…? ;)
A tak w
ogóle, to jak myślicie, co Lenka odpowiedziała Zbyszkowi? ;) Specjalnie zostawiłam
to tak, a nie inaczej, abyście mogły sobie dopowiedzieć i wymyślić ich dalszą
historię tak, jak chcecie…
„Spotkaliśmy się” tutaj dziś po raz ostatni.
Wiem, że czas publikowania tego bloga trwał dobre półtora roku; nie zakładałam
początkowo tak długiego okresu, ale po drodze zdarzyło się kilka rzeczy, na
które nie miałam wpływu, a które bardzo zmieniły moje życie i wówczas nie
miałam totalnie ani pomysłów, ani chęci. Czasem tak już w życiu jest, że przytrafiają
się sytuacje, które spadają na nas jak grom z jasnego nieba… Chcę Was bardzo
przeprosić za moją niesystematyczność i zaniedbania; możecie mi skopać tyłek,
należy mi się…
Lenka
to takie moje blogowe „dziecko” i aż mi się łezka w oku kręci, kiedy pomyślę
sobie, że dziś się z nią rozstaję… Wiadomo, że wszystko kiedyś musi się
skończyć, przyszedł czas i na tę historię. nie chciałam ciągnąć jej w
nieskończoność, bo i bez tego momentami wyglądała jak flaki z olejem… Nie mniej
jednak, na pewno będę, na to moje przewrotne-życie, niejednokrotnie powracać.
Kiedy
kilka dni temu sięgnęłam lektury swoich pierwszych rozdziałów, niemal się nie
przeżegnałam widząc ten okaleczony styl pisania i prostackie słownictwo.
Przyznam, że z biegiem czasu i każdą kolejną publikowaną częścią, zauważałam
poprawę; zauważyłam, że zaczęłam pisać bardziej dojrzale… I cieszę się, że coś
się ruszyło w tym moim piśmiennictwie, bo nie chciałabym, żeby 40. odcinków
było pisane takim żałosnym językiem, jak te początkowe. Zatem wybaczcie moje
wszelkie niedociągnięcia i błędy, ale przecież od czegoś człowiek musi zacząć,
by potem było lepiej. ;)
I tak
na zakończenie mojego wywodu: z całego serca pragnę Wam podziękować – przede
wszystkim za obecność; za te łączne (blisko) 80 tysięcy wyświetleń – tutaj, i
wcześniej na Onecie; za szczere, choć nieliczne, komentarze; za słowa wsparcia
i otuchy w trudnych dla mnie momentach.
W
szczególności dziękuję Tym, które zostały ze mną do samego końca; Dziewczyny – jesteście
Wielkie i wiem, że na Was można zawsze liczyć! <3
Dziękuję
Wam wszystkim: ujawniającym się i pozostającym w ukryciu; dziękuję Wszystkim
razem i każdej z osobna, bo tak naprawdę bez Was nie byłoby tej historii, nie
byłoby tu mnie…
Dziękuję
też mojej Anett, która niejednokrotnie okazywała mi wsparcie i ratowała moją
upośledzoną dupę pomysłami wtedy, kiedy ja miałam niemoc twórczą. :*
Jeszcze
raz: DZIĘKUJĘ! :*
I tak
zupełnie na koniec mam do Was małą prośbę: napiszcie choć jedno zdanie, jedno
słowo… Chcę wiedzieć, ile tak naprawdę Was było. ;)
Ściskam
Was gorąco, trzymajcie się, Miśki! :*
Patka.
W dalszym ciągu jestem tutaj: