23.08.2013

Rozdział 34.



Moja dusza się radowała, serce biło przyśpieszonym rytmem, a całe ciało falowało, niczym żagiel na wietrze. Tak, właśnie tak działała na mnie bliska obecność Bartmana obok mnie. Nie wiem, jak on to robi, ale za każdym razem, kiedy jesteśmy pokłóceni, używa tak idealnie dobranych słów, stwierdzeń i gestów, że po prostu miękną mi kolana i mam ochotę zatopić się w bagnach. Tak naprawdę, to ja chyba nie umiem się na niego gniewać... W ciszy i spokoju wyjaśniliśmy sobie tę całą zaistniałą sytuację; oboje wyrzuciliśmy z siebie, co nam leży na wątrobach i obiecaliśmy sobie, że to był ostatni raz, kiedy tak śmiertelnie się na siebie obraziliśmy. Podkreślam, śmiertelnie; inne drobne akcje nie wchodzą w rachubę, bo czymże byłby związek bez zatargów? Ideal­na re­lac­ja bez sprzeczek nie byłaby relacją idealną, bo tyl­ko pod­czas kłótni uświadamiamy so­bie, jak bar­dzo za­leży nam na dru­giej oso­bie... Ta­kie ba­nal­ne, a tak często o tym zapominamy! I w tym wszystkim, dodatkowo, chyba Bóg nad nami czuwał, dlatego dał nam kolejną szansę bycia razem. Teraz nie możemy już jej zmarnować. O nie, co to, to nie. 
Resztę wesela spędziliśmy już na sali bankietowej, co oczywiście zaskoczyło niemal wszystkich tam zgromadzonych. Ale jak tu się nie dziwić, skoro przez większość czasu warczeliśmy na siebie jak psy i zabijaliśmy się morderczymi spojrzeniami? Rodzice, Sandra i Maja zerknęli tylko na nas porozumiewawczo i szczere się uśmiechnęli, oddychając głęboko z ulgą. Wirowaliśmy na parkiecie jak takie dwa szalone motyle nad łąką, zapominając o całym Bożym świecie. Czy byłam szczęśliwa? Jak nigdy dotąd! Nie wiem, czyja to była sprawka, ale w pewnym momencie z głośników zaczęły płynąć wolne melodie, jakże znane mi melodie. Zupełnie dziwnym trafem odzwierciedlały naszą aktualną sytuację ze Zbyszkiem. Tańczyliśmy tego przytulańca i kiedy artystka zbliżała się do śpiewania refrenu, my równocześnie jej zawtórowaliśmy: 

‘czas nie będzie na nas czekał,
więc wybaczmy sobie to, co było w nas złe;
nie umiem żyć bez Ciebie,
teraz dobrze to wiem’

Zbyszek patrzył mi przez dłuższą chwilę głęboko w oczy, po czym delikatnie ucałował czubek mojego nosa i wtulił się w zagłębienie mojej szyi.
- Zibi? – szepnęłam do jego ciepłego ucha.
- Mhm? – zamruczał.
- Uwiel­biam mo­ment, w którym Twój za­pach per­fum łączy się z moją de­likatną mgiełką. Ta­ka właśnie jest woń mo­jego szczęścia. 
- A wiesz jaka jest woń mojego szczęścia? – spojrzał na mnie wyczekująco z takim radosnym uśmiechem na ustach.
- Nie mam bladego pojęcia.
- Tej jedynej w swoim rodzaju woni, nie znajdę nawet na półce z  najdroższymi perfumami, nie znajdę tam zapachu Twojego ciała, Madziu. – przepraszam, czy jestem już w Niebie?
- Weź mnie, chłopie, nie zawstydzaj. – pacnęłam go z umiarem w ramię, czując jak na policzkach powstają mi czerwone wypieki.
- Ale kiedy to jest najszczersza prawda!
- Chyba mówiłam Ci, że masz mi nigdy więcej nie mówić nic miłego. - prychnął.
- Tak, przecież obiecałem, nie? Ale to się nie liczy.
- Dlaczego? Słowo to słowo, nie?
 
- Tak, ale to było, zanim się w Tobie zakochałem. – kąciki jego ust machinalnie uniosły się ku górze.
- Zbyszku, po­wiedz mi, co ta­kiego w To­bie jest, że choć tak bar­dzo chciałabym Cię nienawidzić, to za każdym ra­zem, gdy spoj­rzę w Two­je oczy, przy­pomi­nam so­bie jed­nak jak bar­dzo Cię kocham?
- A, bo to właśnie sprawka moich pięknych, zielonych oczu. – zapewniał z cwaniackim uśmieszkiem.
- Nie wlewaj sobie zbyt mocno, Bartman. – zakpiłam.
- Widzisz, Kochana, ludzkie oczy są od­bi­ciem je­go ser­ca. Odzwier­cied­lają uczu­cia, które właśnie tam się zradzają, by  pop­rzez źre­nicę móc uj­rzeć światło dzienne. 
- A jakie rodzą się teraz w Tobie? – zaśmiał się pod nosem i ujął moje dłonie w swoje.
- Takie, że zawsze będę strzegł Twojego serca, nawet gdyby to oznaczało, że moje musi przestać bić.
- Jesteś nienormalny. – skwitowałam z uśmiechem, a następnie cmoknęłam delikatnie jego usta.
- A Ty jesteś normalna?! – oderwał się ode mnie i popatrzył spod byka. Cholera, on nigdy nie umiał udawać poważnego. Zawsze go zdradzały te radośnie skaczące kurwiki w oczach.
- Ja? Bardziej niż Ci się wydaje. - zapewniałam.
- Przepraszam, Zbyszku, czy ja mogę poprosić do tańca Magdę? – nagle zza pleców wyłonił się głos Filipa, który wręcz błagalnym tonem oczekiwał akceptacji Bartmana.
- Ejże, kolego, ona jest moja. Gdy tańczy jestem w niebie, przytulę ją do siebie, jest moja, jest moja, kocham ją. – zaśpiewał mu nad uchem, zaśmiał się perliście i objął mnie w pasie ramionami od tyłu.
- Zibi, no! – walnęłam go w rękę.
- Dobra, tańczcie i bawcie się ze sobą. Po co ja w ogóle przychodziłem? Przecież wiadomo, że chcecie ze sobą pobyć, już mnie nie ma. - Fifi uniósł niewinnie do góry ręce i poszedł szukać innej partnerki do tańca.
- Zbigu, to było niegrzeczne. – pogroziłam mu palcem i zrobiłam srogą minę. On jak zwykle rozbawiony, wczuwał się w rytmy kolejnej piosenki, tym razem, disco polo i ani myślał mnie oddać innemu tancerzowi.
- Niegrzecznie, to tu dopiero może być. - porwał mnie w szalony wir disco, stosował różne kombinacje z okręcaniem mojej osoby: w prawo, w lewo, podwójnie, jakieś przekładańce, cuda niewidy, aż byłam w szoku i ledwie za nim nadążałam. Boże, on pomimo swojej postury ciała, tańczy tak lekko, jak piórko! - Jesteś tu mała, taka seksi lala, seksi lala, crazy lala; wyginasz śmiało swoje piękne ciało, bardzo śmiało ło-o-o… - dobra, może i dobrze dancinguje, ale już gorzej śpiewa. Głupek jeden. Ale ja kocham tego głupka, nad życie.
- Wy jesteście pierdolnięci! – krzyknęła mi nad uchem Majka, która aktualnie zabawiała się na parkiecie z Maćkiem.
- Niby czemu? – odkrzyknęłam pytająco.
- Raz się kochacie, raz się nienawidzicie, skaczecie sobie do gardeł… Normalnie jak dzieci! – pokręciła przecząco głową, z udawaną powagą, choć tak naprawdę wiedziałam, że tylko żartuje i życzy nam jak najlepiej. Gdzieś w tym całym szumie i głośnej muzyce, Bartman usłyszał słowa Kosidowskiej, a przepraszam, Urbanowej i nie omieszkał dorzucić swoich trzech groszy.
- Bo to właśnie jest miłość, Majku.

*
Zbyszek trenuje ciężko w Spale; za reprezentacją upojny weekend z Serbami w Miliczu i Twardogórze zakończony remisem, a ja przygotowuję się powoli do letniej sesji, która swoją drogą do łatwych należeć nie będzie. Popołudniami latam na treningi, zapisałam się też do wolontariatu działającego przy naszej uczelni i tym sposobem czasu wolnego, czasu dla siebie, zostaje mi bardzo mało. Wieczorami rozmawiam z Bartmanem przez telefon albo na skype, a czasami nawet i na to nie mam siły, bo zasypiam ze skryptem w ręku i budzę się rano, przypominając zombie. Jutro mamy jechać do stolicy w odwiedziny do Seniorów, bo mają nam przekazać jakąś, podobno, ważną wiadomość. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak ponownie wkupić się w łaski i upiec jakieś ciasto…

W Warszawie byliśmy już koło południa i od razu rzuciłam się w wir pracy, pomagając Pani Bartmanowej w kuchni. Nie wiem, czy szykowała się znowu jakaś rodzinna impreza czy co, ale przynajmniej miałam interesujące zajęcie i nie musiałam świecić oczami po ścianach poszukiwaniu pomysłu na siebie. Muszę przyznać, że znów dobrze nam się współpracowało i widać, że pani Jadzia jest tak samo oddana kulinariom, jak ja. Z kolei Pan Leon co chwilę podchodził do dużego kuchennego stołu, na którym układałyśmy wszystkie smakołyki, aby koniecznie, podczas naszej nieuwagi, podkraść rogalika albo kawałeczek sernika.
- Poszedł mi stąd! – mama Zbyszka była stanowcza i kategorycznie mu tego zabraniała, uderzając go ręczniczkiem po łapach.
- Jadźka, Kochanie, tylko malutki kawałeczek… - jęczał błagalnie.
- Nie ma mowy! – zabrała paterę sprzed jego nosa, mając przy tym niezły ubaw.
- Pani Jadziu, niechże się Pani zlituje nad biednym, głodnym mężem. – spojrzałam na nią z promiennym uśmiechem na twarzy.
- No właśnie, właśnie. Głodzisz mnie tutaj, jakbym był na jakiejś diecie ‘cud’!
- Ja Cię głodzę? Przecież Ty młócisz non stop jak kombajn! O, zobacz, zobacz, jaką masz oponę na brzuchu! – zwróciła uwagę, dotykając jego bebzolka palcem wskazującym.
- Gdzie Ty tu widzisz oponę? – zlustrował wzrokiem swój brzuch i myślał, co szybko odpowiedzieć małżonce. – To jest mięsień piwny, a nie żadna opona!
- Zwał jak zwał, ale suma sumarum, dietka by Ci się przydała.
- Za dużo Okocimia chlejesz, ojciec. Ja rozumiem, że chcesz wspierać naszego sponsora, podnosząc mu sprzedaż, ale jak widzisz, to działa też w drugą stronę. – wchodzący do kuchni Zbyszek, odpowiednio podsumował ojca, klepiąc go po maciusiu. Pan Leon spojrzał się srogo na syna za ten komentarz, ale długo nie trwało, a wszyscy wybuchliśmy gromkim śmiechem. Bartmanowie byli tacy sympatyczni i zabawni, ale przede wszystkim biło od nich ogromne ciepło, aż normalnie poczułam się jak w domu…
- Dobra, dobra, starczy już tych żartów. – skwitował senior, po czym niepostrzeżenie podszedł do talerza z ciastem. – No, to ten tego, ja biorę rogalika i uciekam. – capnął słodkości i uciekł do salonu, by go czasem małżonka nie pogoniła szmatką.
- Cały Leoś… Zawsze musi maczać palce w jedzeniu. – westchnęła.
- Mój tato twierdzi, że gospodarz powinien wszystkiego spróbować przed podaniem na stół gościom, bo w razie jakiejś trucizny, straty byłyby mniejsze.
- Ależ pomysły ma ten Twój tata! Praktykuje? – zaśmiała się.
- Oczywiście! Teraz jestem rzadziej w domu, ale odkąd tylko pamiętam, nie było dnia, żeby nie wtykał nosa w garnki i nie spróbował.
- No to ja myślę, że dogadaliby się z moim mężem. Zbyszku, chodź, pomożesz mi ustawić ten stół w salonie. – kiwnęła do niego głową i oboje opuścili pomieszczenie, zostawiając mnie samą z krojeniem sałatki.
- Dlaczego sobie nie usiądziesz, tylko stoisz i się męczysz? – zapytał starszy pan, który pewnie chce skorzystać z nieobecności Bartmanowej i znów coś nam zwędzić.
- A, bo ja nie lubię pracować na siedząco. Może nie tyle, że nie lubię, ale nie umiem. Jakoś mi tak nie idzie i mam ograniczone ruchy, a ja muszę mieć nad wszystkim kontrolę. – wyjaśniłam.
- Jakbym słyszał Jadwigę… Zmówiłyście się?
- Nie, ależ skąd! – zaprotestowałam. – Widocznie my, kobiety, tak już mamy. – uśmiechnęłam się pogodnie w jego stronę.
- Lubisz gotować, prawda? – usiadł na krześle obok i przyglądał się mojej pracy.
- Uwielbiam! Kuchnia to całe moje życie; życie, ale przede wszystkim wielka pasja, którą zaraziła mnie moja mama. Kocham gotować, kocham piec i eksperymentować, bo przynosi mi to ogromną frajdę, no i oczywiście satysfakcję z tego, że ktoś docenił moje starania i że mu smakowało.
- Jak zostaniesz moją synową, to kupię Ci restaurację! – rzekł poważnie.
- Ależ, to też Pan opowiada… - potraktowałam to jako niezły żart i prychnęłam bez namysłu.
- Mówię serio. Masz niebywały talent i szkoda, by się zmarnował. Teraz wszystko w rękach Zbyszka. – aż z wrażenia przełknęłam głośno ślinę i bankowo spaliłam buraka.
- Dziękuję. – odezwałam się nieśmiało, choć tak naprawdę nie wiem, jaka odpowiedź byłaby w tym momencie stosowna.
- Co jest w moich rękach? – zapytał sam zainteresowany.
- Ten nóż. – senior włożył mu narzędzie w dłoń i kazał spocząć na meblu. – Pomóż swojej dziewczynie w krojeniu, niech się sama nie męczy. – puścił mi oczko, uśmiechnął się delikatnie i wyszedł. Zibi, bez żadnych protestów, posłusznie wykonywał polecenie ojca, aż byłam gotowa twierdzić, że się go boi! Ale nie, on się przecież nazywa Zbigniew Bartman, on niczego się nie boi.
- Wiesz coś o tej super mega ważnej sprawie? – podpytałam szeptem, pochylając się nad jego głową.
- Chciałem pociągnąć mamę za język, ale powiedziała tylko tyle, że dowiemy się, jak przyjdzie babcia. – babcia?! Babcia Krysia?!
Chyba krew podskoczyła mi do mózgu, bo momentalnie zrobiło mi się gorąco, a nogi zrobiły się jak z waty. I może lepiej byłoby gdybym się o to nie zapytała, może nawet dałabym radę ochłonąć po tej wiadomości, ale nie w przypadku, kiedy ona nagle, w super ekspresowym tempie, zjawiła się u drzwi Bartmanów! Zacisnęłam zęby i nie dałam po sobie poznać, że coś jest nie tak. Przywitałam się kulturalnie, a podczas wspólnego spożywania obiadu, podejmowałam rozmowę ze wszystkimi, jak gdyby nigdy nic. Nestroka rodu była jakaś taka inna, nie czepiała się, nic nie komentowała, normalnie jak nie ona, ale mimo wszystko atmosfera była drętwa.
- Magdaleno, chciałabym Cię przeprosić. – odezwała się tym swoim lekko ochrypłym głosem. Oboje ze Zbyszkiem podnieśliśmy głowy i spojrzeliśmy na nią z niedowierzaniem; jemu to nawet widelec wypadł z ręki! Ona przeprasza? Dumna Pani Bartmanowa? – Ostatnio miałam robione badania, lekarz wykrył u mnie schizofrenię. – o tak, to wiele wyjaśnia.

***

Witajcie po tej mega długiej przerwie! Witajcie, po przenosinach, na blogspocie.
Tak, wiem. Już dawno powinnam spłonąć na stosie, już dawno powinniście założyć mi na głowę worek pokutny i wrzucić do Wisły; już dawno powinnam leżeć dwa metry pod ziemią, a Wy powinniście mi zasadzić tam kwiatki… Chociaż w sumie to chyba nawet na te badyle nie zasłużyłam… Nie mam nic na swoje wytłumaczenie, no może oprócz tego, że ostatnimi czasy miałam trochę roboty, a później opanowało mnie małe lenistwo, związane z obawą przed rozstaniem się z moją Lenką… Ale w końcu spięłam cztery litery i coś tam wymłodziłam; coś, co jest chyba poniżej moich możliwości. Wiem, że mieliśmy zbliżać się do końca, ale doszłam do wniosku, iż nie będę katowała zarówno Was (długaśnymi rozdziałami), jak i siebie (ich pisaniem), bo wiem, że to jest trochę uciążliwe. Dlatego postanowiłam je rozbić na krótsze, przez co będzie ich troszkę więcej, niż jak niektórym zapowiadałam, że dwa lub trzy. Może w ten sposób będę się łatwiej mobilizować do pisania. Wiem, że znów nawaliłam; wiem, że już miało być regularnie, ale… wyszło jak wyszło. Mimo wszystko, dziękuję, że jeszcze tu zaglądacie i komentujecie! :*

Aaa, no i jeśli myślicie, że ta sielanka będzie trwać, to jesteście w błędzie. Patka i jej chora, zryta bania, jeszcze Was na koniec zaskoczy… I wiecie, co? Jakoś tak lubię pisać o Panu Leonie… *.*

A, bo bym zapomniała, dziękuję Ziomeczkowi za pomoc w ogarnięciu wyglądu bloga. :* Okocim dla Ciebie! :P

Ściskam Was, wraz z powoli wkraczającą jesienną aurą w Wielkopolsce, Patex.

Zapraszam również na :


7.08.2013

Rozdział 33.



Siedzieliśmy w kościele już jakiś kwadrans. Ja obok Mai, on obok Filipa. Blanka, będąc pod opieką mojej mamy, smacznie sobie spała w wózku, jak na grzeczne dziecko przystało. Kochana Mała, wie, że to wyjątkowy dzień dla jej rodziców i nie może im przeszkadzać. Ksiądz odczytywał Hymn o miłości. Czułam na sobie wzrok Zbigniewa przez cały czas, ale nawet nie myślałam o tym, by spojrzeć w jego stronę. W pewnym momencie jednak nie potrafiłam powstrzymać swojej silnej woli i uległam. Nasze oczy spotkały i nie chciały od siebie oderwać, a z ust kapłana wypływały w tym momencie słowa: „nie unosi się gniewem, nie pamięta złego”. Bartman patrzył na mnie wzrokiem pełnym smutku i żalu, a ja starałam się zachować zimną krew i kamienną twarz. Widząc moje niewzruszenie, westchnął głęboko i powrócił do pierwotnej pozycji. Boże, tak bardzo mi go brakowało, ale chyba nie chciałam przyznać się do tego przed samą sobą. Nie chciałam rozpamiętywać tego wszystkiego; chciałam o nim zapomnieć, bo to prawdopodobnie najlepsze wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Tylko czy jestem wystarczająco silna, by tego dokonać? By przezwyciężyć to, co do niego czuję? Tak bardzo zatraciłam się w swoich przemyśleniach, że nawet nie zwróciłam uwagi, kiedy ksiądz przywołał do siebie Młodą Parę. Nastąpiło złożenie przysięgi małżeńskiej, podczas której nikt nie krył wzruszenia, nawet samej Kosidowskiej głos się łamał, a ja czułam na sobie cały czas spojrzenie Zbyszka, od którego moje ciało przeszywały dreszcze. Młodzi wymienili się obrączkami i oficjalnie stali się Mężem i Żoną; Instytucją, której nic i nikt nie jest w stanie rozłączyć. Następnie miał mieć miejsce chrzest Blanki, dlatego podeszłam do mojej mamy, wyjęłam małą z wózka i podałam na ręce Filipowi. Blancia zachowała się profesjonalnie, bo podczas polewania główki wodą święconą, ani drgnęła; wręcz przeciwnie, radośnie sobie gaworzyła po swojemu i rozdawała uśmiechy na prawo i lewo. Kiedy dopięliśmy już wszystkich formalności kościelnych, w weselnym orszaku udaliśmy się do Motelu AB w podpoznańskim Stęszewie, aby tam dobrą zabawą przypieczętować zaślubiny Państwa Urbanów. Jechałam razem z Ewą, Maćkiem i Arkiem, który roztropnie prowadził swojego Citroena, jednak w bocznym lusterku dało się wyraźnie zauważyć, że białe Audi trzyma się nas kurczowo, jakbyśmy mieli gdzieś uciec. Cały uparty i zawzięty Bartman. Muszę przyznać, że zajazd był położony w przepięknym miejscu: dookoła niewielki lasek, domki letniskowe i unikatowe jeziorko, wszędzie mnóstwo zieleni i kolorowych kwiatów, co zdecydowanie i bezkompromisowo dodawało mu uroku. Wszystko przebiegało według schematu standardowego wesela: składanie życzeń, toast, obiad, pierwszy taniec, sesja fotograficzna i szalona zabawa, zapewne aż do białego rana. Oczywiście byłoby nieważne, gdyby siatkarz nie dosiadł się do naszego stołu i co więcej, gdyby nie siedział naprzeciwko mnie! Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko pokazać mu, że potrafię się doskonale bawić bez niego, a Arek umie się mną dobrze zaopiekować. Widziałam kątem oka, jak atakujący gotował się wewnątrz, gdy przytulałam się w tańcu do Rosika albo śmiałam z opowiadanych przez niego dygresji. Widziałam także i to, że moja rodzicielka, oraz wszyscy ci, którzy zdążyli poznać Zbyszka, kręcili przecząco głowami z jakimś takim niedowierzaniem. Cóż, jak to mówią, w życiu nie można mieć wszystkiego. Zbychu nie próżnował i z tego, co zdążyłam zauważyć, obtańczył już połowę kobiet obecnych na tym weselu, wliczając w to oczywiście rozentuzjazmowaną Wiktorię!
- Lena! Lena! – wysapała radośnie podbiegając do mnie.
- No co tam?
- Poznałam Zbyszka! Jest cudowny! – wgramoliła mi się na kolana i wręcz tryskała energią.
- Serio? – zakpiłam.
- No! Boże, jak on tańczy… - oparła łokcie o stół, by sekundę później zatopić w dłoniach swoją pyśkę.
- Nie rozpłyń się, bo zaraz będę musiała iść po mopa, żeby wytrzeć podłogę. -  rzuciłam obojętnie, a chwilę później zostałam obrzucona lodowatym spojrzeniem.
- Słuchaj, a mogę Cię o coś zapytać? – nagle spoważniała i odezwała się cichutko.
- No jasne, o co chodzi?
- Kto to jest ten chłopak, co teraz tańczy z Mają? Siedzisz obok niego przy stoliku.
- To jest Arek. Mój…
- Chłopak? – zapytała ciekawsko.
- Nie, nie chłopak. Kolega.
- To ja już nic nie rozumiem. Twoim chłopakiem jest Zbyszek, a Ty siedzisz koło jakiegoś Arka.
- Wika, to są sprawy dorosłych, nie zrozumiesz tego.
- Może i jestem mała, ale niektóre rzeczy rozumiem lepiej od Ciebie. – oburzyła się i poszła na skargę do mamy. Długo nie trwało, a u mego boku pojawiła się Sandra; chwyciła mnie za nadgarstek i energicznym ruchem pociągnęła za sobą w kierunku drzwi wyjściowych na ogród. Usadziła mnie na drewnianej ławeczce, po czym założyła ręce na piersiach i patrzyła na mnie karcącym wzrokiem.
- No słucham. – odezwała się, tupiąc nerwowo nogą.
- O co Ci chodzi?
- Już Ty dobrze wiesz, o co!
- No i co mam Ci w tej kwestii powiedzieć?
- Związałaś się ze Zbyszkiem, tak? – chcąc, nie chcąc, potwierdziłam kiwnięciem głowy. – No więc, skoro z nim jesteś, to dlaczego odstawiasz taką szopkę? Myślisz, że nie widać tego, jak wrogo na siebie patrzycie? Lena, ludzie nie są ślepi!
- Pokłóciliśmy się, to i się unikamy.
- Bo?
- Bo odchodzi z Rzeszowa i wyjeżdża grać zagranicę, o czym nie był łaskaw mi nawet wspomnieć!
- I to jest powód, żeby się na niego obrażać?
- Ja się nie obraziłam, ja z nim... – odpowiedziałam spokojnie.
- Boże, dziewczyno, ile Ty masz lat? – wywróciła teatralnie oczami i usiadła obok mnie.
- Dużo.
- No właśnie, a zachowujesz się gorzej, niż Wiktoria! – wrzasnęła nerwowo. – Lena, jak tak można? Ok., nie znam żadnych szczegółów Waszej kłótni, ale weź może daj temu chłopakowi szansę, co? Teraz się pocieszasz Arkiem, bo chcesz zrobić Zbychowi na złość? To nie jest dobre rozwiązanie. Czego się obawiasz? Że jak wyjedzie to nie będziecie się spotykać, czy co? – zamilkła, ale tylko na chwilkę. – Przyjeżdżał do Ciebie z Rzeszowa? Przyjeżdżał. Jestem pewna, że nawet jakby wyjechał na drugi koniec świata, to i tak pokonywałby tę odległość, dla Ciebie. Bo Cię kocha.
- No nie wiem…
- Lena, powiem Ci coś. Jeśli jesteś z kimś, kto pokonuje setki kilometrów, by choć przez chwilę mieć Ciebie blisko siebie, nie schrzań tego, bo drugiej takiej osoby możesz już nie mieć! – rzuciła poważnie, po czym wstała z mebla ogrodowego i wróciła do wnętrza budynku. A ja? Ja siedziałam jak taki kołek i analizowałam dokładnie ostatnie słowa siostry. Coś się we mnie ruszyło, coś w środku pękło. Sandra chyba ma rację, ale jest już za późno, już to schrzaniłam i prawdopodobnie tego nie odzyskam.

Otarłam chusteczką łzy, które powoli zaczęły się gromadzić w kącikach moich oczu i wróciłam na salę, do wszystkich gości. Patrzyłam na Maję i Filipa, byli tacy szczęśliwi, tacy radośni, czas się dla nich zatrzymał w miejscu. Czy im zazdrościłam? Nie wiem. Ale wiem jedno, brakowało mi Zbyszka i to bardzo. Całe towarzystwo z mojego stolika szalało w najlepsze na parkiecie, nawet Bartman znalazł sobie partnerkę do tańców, mianowicie, moją najmłodszą siostrzyczkę. Boże, tak śmiesznie razem wyglądali, że aż się uśmiechnęłam lekko pod nosem. Chwilę później wodzirej zapowiedział zabawę zbiorczą i poprosił wszyściusieńkich gości na parkiet. Mieliśmy utworzyć dwa kółka: panie wewnątrz, panowie na zewnątrz, a następnie kręcić się w rytm muzyki w przeciwnych kierunkach. DJ podkręcał dźwięki, my przyśpieszaliśmy kroku, aż w końcu melodia ustała. Wszystko pięknie, ładnie, dopóki się nie odwróciłam i nie zobaczyłam, z kim mam teraz zatańczyć! Co za ironia losu. Dlaczego musiał to być właśnie Zibi? Już wolałabym osiemdziesięcioletniego wujaszka Urbana, niż osobę, o której miałam jak najszybciej zapomnieć. Miałam. Tylko jest pewien problem: albo ja nie mam silnej woli, albo to uczucie jest zbyt mocne.
- Nie masz wyboru, musisz ze mną zatańczyć. – odezwał się pierwszy, z persyflażem.
- Ja nic nie muszę, ja mogę. – odburknęłam.
- Ludzie pomyślą, że nie potrafisz się bawić. Chcesz być na językach wszystkich tu zgromadzonych narobić sobie siary? – drwił ze mnie dalej.
- Po moim trupie, Bartman. Po moim trupie! – niechętnie dałam krok do przodu i złączyłam się z nim w parę.
Z głośników zaczęła rozbrzmiewać piosenka Brzozowskiego. Tak, ta sama piosenka, od której wszystko się zaczęło! Ja pierdzielę, odnosiłam wrażenie, że dzisiaj wszyscy się na mnie uwzięli, albo co gorsze - oni to ukartowali, naprawdę. I jak ja mam o nim zapomnieć, jak na każdym możliwym kroku albo na niego trafiam, albo napotykam rzeczy, które mi o nim nieustannie przypominają? Zibi przez cały czas lustrował mnie tym swoim zielonkawym spojrzeniem i uśmiechał się czarująco, czym doprowadzał mnie do postradania zmysłów; ale przede wszystkim, z tego co zauważyłam, chciał przełamać te wielkie, zimne lody, które wytworzyły się między nami. O, nie, kolego! Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że miękną mi nogi; że w brzuchu grasuje stado dzikich motyli; że serce wali tak, jakby chciało zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej; że tak bliska styczność z tym człowiekiem działa na mnie piorunująco, ale! Umysł mam jeszcze trzeźwy! Nic z tego, panie atakujący. Nie dam się przekabacić, choć tak bardzo mnie na każdym kroku kusisz. I kiedy chciałam przerwać tą nostalgię, on zaczął mnie okręcać w różnych kombinacjach, co według mnie nie bardzo pasowało do rytmu tej piosenki, no ale dobra. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby czegoś nie odwalił podczas tańca ze mną. Inaczej nie nazywałby się Bartman. Tak energicznie mną zakręcił, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem; w następstwie tego, odchylił mnie do tyłu i teraz moja głowa zwisała kilka centymetrów nad podłogą, a on wykorzystał sytuację i chwilę mojej nieuwagi, i złożył pocałunek na mych wargach. Trzymał mnie mocno, bym nie wysmyknęła mu się z rąk i kontynuował swoją czynność, a ja mało co nie oszalałam. Znów poczułam smak jego ust, który za każdym razem zniewalał mnie do utraty tchu; znów poczułam się jak w niebie; znów czułam, że jestem jego. I owszem, w pierwszej chwili nie mogłam się powstrzymać, ale szybko jednak ocknęłam się z tego letargu i przypomniałam sobie o moich wcześniejszych postanowieniach. Oderwałam się od niego i wszystkimi siłami podniosłam się do pionu, po czym otwartą dłonią wymierzyłam mu cios, prosto w policzek.
- Nigdy więcej tego nie rób! – warknęłam, zabijając go wzrokiem.
Zostawiłam go samego na środku parkietu i czym prędzej wybiegłam na zewnątrz, by dać upust swoim emocjom. Popłakałam sobie troszkę i chyba mi ulżyło. Cholera, dlaczego to jest takie trudne? Dlaczego nie potrafię o nim zapomnieć? Dlaczego? Poużalałam się trochę nad sobą i stwierdziłam, że ta impreza nie działa na moją korzyść, bo od samego rana toczę walkę ze samą sobą i swoimi uczuciami. Doprowadziłam się do ładu, by resztę wieczoru spędzić w towarzystwie Ewy, Maćka i Arkadiusza, wlewając w siebie zasłużone kieliszki wódki.

Blisko przed północą, korzystając z przerwy pomiędzy granymi piosenkami, Pani Młoda nakarmiła swoją pociechę i ukołysała do snu. Teraz trzeba było ją przetransportować do jednego z domków letniskowych, które Filip wynajął dla gości, by tam mogła sobie w spokoju spać. Wyczuwając zbliżające się wielkimi krokami oczepiny, zaproponowałam, że wezmę Blankę i posiedzę tam z nią trochę. Znając życie i moje szczęście, to jeszcze bym złapała welon, a Bartman krawat, tak że dziękuję bardzo za takie atrakcje. Wolałam się zatem zmyć i posiedzieć z maleńką w spokoju. Długo nie trwało, a do drzwi zaczął ktoś cicho pukać. Wstałam z łóżka i podeszłam do wejścia, chwytając za klamkę.
- Czego chcesz?
- Chcę porozmawiać.
- Chyba nie mamy o czym. – fuknęłam ze złością i szybkim ruchem chciałam zamknąć mu przed nosem drzwi. Nie zdążyłam.
- Owszem, mamy! -  machinalnie położył na nich dłoń i uniemożliwił  zamknięcie. - Nie dałaś mi żadnej szansy na wyjaśnienia, ani tym bardziej na szczerą rozmowę w cztery oczy. Daj mi pięć minut, tylko pięć minut. I jeśli po tym czasie nadal nie będziesz chciała ze mną rozmawiać, zrozumiem i odejdę.
- Dobrze, miejmy to za sobą. Pięć minut i ani sekundy dłużej. – zgodziłam się dla świętego spokoju i kazałam wejść do pomieszczenia. Wolałam już go wysłuchać i raz na zawsze skończyć tę żenującą szopkę. Usiadłam wygodnie w fotelu i wyczekiwałam monologu. – Streszczaj się, czas ucieka.
- Magda, to wszystko nie jest dla mnie łatwe i uwierz, że chciałem omówić z Tobą temat transferu, tylko najpierw chciałem Cię na to przygotować, a nie walić z grubej rury. Nie zdążyłem…
- No właśnie. – wtrąciłam.
- Nie wiem, ile słyszałaś z tej rozmowy z chłopakami, ale…
- Wystarczająco dużo, Bartman! Dobra, koniec tego pierdolamento! – wstałam nerwowo z mebla i podeszłam do niego na niebezpiecznie bliską odległość. – Krótka piłka, jak brzmiało zakończenie zdania: ”albo pojedzie ze mną, albo…”?
- Albo pojadę sam i będziemy się spotykać, albo zostanę w Polsce. Jednak liczyłem na to, że pojedziesz ze mną; zobacz, bylibyśmy cały czas razem…
- Zapomnij! Nigdzie się stąd nie ruszam! – zaprotestowałam agresywnie.
- Ale dlaczego nie chcesz wyjechać?
- Człowieku, ja tu mam studia, które muszę skończyć; rodzinę, przyjaciół, znajomych, klub… Nie zostawię tego tylko dlatego, że Ty pstrykniesz palcem, bo dupa znowu Ci się gdzieś pali!
- A czy ja coś takiego, kurwa, powiedziałem? – podniósł głos.
- W ogóle, jakim prawem decydujesz za mnie, co?
- Hola, hola! Ja nie decyduję za Ciebie, tylko właśnie podałem Ci alternatywne opcje, a to zasadnicza różnica. – wystawił palec wskazujący przed moimi oczyma.
- Przymknij się, bo mi obudzisz dziecko! Nie będę usypiać jej przez czterdzieści minut, bo mam zamiar zaraz upić się na umór!
- Więc ja to zrobię, jeśli zaistnieje taka potrzeba. W końcu jestem ojcem chrzestnym.
- Z Ciebie taki chrzestny, jak z koziej dupy trąba. – prychnęłam kpiąco.
- Możesz nie odbiegać od tematu?
- Jakbyś nie zauważył, to nigdzie nie biegnę, tylko stoję w miejscu. – zironizowałam.
- Ależ Ci się ostatnimi czasy żarcik wyostrzył…
- Bywa.
- Magda, ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego wysnułaś takie wnioski na podstawie zasłyszanej rozmowy z chłopakami. Dlaczego układasz głowie jakieś chore scenariusze, plany, zamiast zapytać o to mnie?
- Media potwierdziły to, co usłyszałam, więc po co miałam pytać Ciebie? W Rosji jest dla mnie za zimno, a tureckiego kebaba mam dosyć na najbliższe dziesięć lat. A, no i jeszcze doszły Włochy, a tam to wiadomo, sama mafia. Dziękuję bardzo za takie ekscesy, ale Ty, proszę bardzo; jedź, jeśli tak bardzo zależy Ci na pieniądzach i bogactwie. – rzuciłam mu prosto w twarz i podeszłam do śpiącej na łóżku Blanki.
- Bogactwem nie jest to, co masz w banku na koncie, tylko to, co nosisz w sercu. – zbliżył się do mnie i usiadł obok.
- A Ty co nosisz w sercu? Złote? Dolary? Ruble? Euro? – zaczęłam wyliczać.
- W sercu? Tylko Ciebie. – czy jego słowa zawsze muszą działać na mnie w taki sposób, że nie wiem, jak mam się zachować? Świdrował mnie kolejny raz wzrokiem i nie pozwalał na to, by spojrzenie moich oczu uciekło gdzieś na bok.
- Czyżby?
- Zrozumiałem, że moje miejsce jest przy Tobie, ktoś mi to uświadomił i jestem mu za to kurewsko wdzięczny. Nie potrafię bez Ciebie żyć, Magda.
- Zrozumiałeś, ale jak sobie wyobrażasz nasz związek na odległość?! Bo ja sobie tego nie wyobrażam! Już teraz było mi ciężko. Nie chcę nawet myśleć, co będzie, jak wyjedziesz do Rosji czy Turcji. Wiesz, co? Najlepiej będzie, jak się rozstaniemy.
- Ale Magda…
- Twoje trzysta sekund właśnie się skończyło. Wiesz, gdzie są drzwi. – powiedziałam ze złością.
- Naprawdę tego chcesz? Chcesz tak łatwo skreślić to, co nas łączy?
- Wolę cierpieć teraz, niż później, kiedy się w to jeszcze bardziej zaangażuję.
- Przykro mi. Przykro mi, że z taką łatwością przekreślasz ten czas, kiedy byliśmy razem, kiedy byliśmy szczęśliwi i nie liczyliśmy się z tym, co przyniesie jutro. Ale jeśli taka jest Twoja decyzja, uszanuję ją i odejdę. – wyrzucił z siebie drżącym głosem i skierował się do drzwi.
- Zaczekaj. – odezwałam się cicho, na co on spojrzał się przez ramię. - Chciałam Ci jeszcze tylko podziękować za to, że trwałeś przy mnie w najgorszym i najcięższym momencie mojego życia; że wierzyłeś, że z tego wyjdę, że będzie dobrze…
- Cóż, chyba każdy, kto kocha i martwi się o swoją dziewczynę, właśnie tak by się zachował. To był mój obowiązek. - uśmiechnął się niepewnie.
- Zbyszku, zasługujesz na wszystko, czego pragniesz w życiu. Jedź, jeśli to pozwoli Ci spełnić się zawodowo. Jedź i korzystaj. – odprowadziłam go ze łzami w oczach do wyjścia, choć w gruncie rzeczy sama nie wierzyłam w to, co mówię.
- Będę tęsknił…
- Idź już! – wycedziłam przez zęby, chcąc jak najszybciej pozbyć się go z domku. Popatrzył na mnie ostatni raz i wyszedł. Usiadłam się na brzegu łóżka i skryłam twarz w dłoniach. Zaczęłam płakać. To tak bardzo boli… Zdecydowanie trudniej jest wybaczyć, niż zapomnieć, ale widocznie tak musi być…

Po upływie jakichś trzydziestu minut, kiedy to leżałam obok mojej kochanej chrześniaczki i rozmyślałam o wydarzeniach minionego dnia, usłyszałam pukanie do drzwi. Wstałam niechętnie, myśląc, że to Majka albo ktoś z mojej rodziny. Jakże się myliłam. Zresztą, kolejny raz.
- Chciałem przeprosić. – odezwał się, będąc opartym o framugę.
- To dobrze. – starałam się być stanowcza i zachowywać zimną krew.
- Pozwól mi skończyć. Powiedziałem, że chciałem przeprosić, ale potem zrozumiałem, że wcale nie żałuję. – wyjaśnił, odpowiednio akcentując ten trzeci w kolejności wyraz.
- Wolałbyś wyjechać, niż być tu ze mną i oczekujesz, że to zaakceptuję?!
- Nie powiedziałem, że masz to zaakceptować. Powiedziałem tylko, że nie żałuję. Bo wiesz, jaki jestem naprawdę? Samolubny. Bo dokonałem złych wyborów, które Cię zraniły. – zamyślił się, zapatrując w małe, drewniane okienko. - Tak, wolałbym wyjechać, niż być z Tobą; wolałbym wyjechać teraz, niż spędzić ileś lat z Tobą tylko po to, żeby Cię stracić, bo wiem, że mam trudny charakter i często zmieniam kluby; wolałbym wyjechać teraz, niż przez ostatnie lata swojego życia pamiętać, jak bardzo byłem szczęśliwy. Dlatego, że taki już właśnie jestem, Magdaleno, i nie zamierzam się zmienić. I nie ma na świecie przeprosin, które zawarłyby wszystkie powody, dla których nie jestem dobry dla Ciebie! – zdenerwował się przy tym ostatnim zdaniu, a ja, słysząc to wszystko, ledwo się powstrzymywałam od uronienia pierwszej łzy.
- Dobrze, w takim razie ja też nie żałuję. Nie żałuję, że Cię poznałam. Nie żałuję, że to sprawiło, że zaczęłam wszystko poddawać wątpliwości; że nawet po moim wypadku, to Ty sprawiłeś, że naprawdę czuję, że żyję… Ostatnio byłeś naprawdę samolubny… Dokonywałeś złych wyborów, a ze wszystkich wyborów, których ja dokonałam, ten może być najgorszy… - przerwałam swoją wypowiedź, zastanawiając się solidnie nad tym, czy dobrze zrobię, jeśli powiem to, co cisnęło mi się na usta. - Ale nie żałuję tego, że się w Tobie zakochałam. – podniósł wzrok z podłogi i spojrzał na mnie z zaskoczeniem. - Tak, kocham Cię, Zbyszku. – potwierdziłam, a on bez chwili zastanowienia zamknął mnie w swoim szczelnym uścisku, składając raz po raz pocałunki na mej głowie.
- Wiedziałem. – zaśmiał się.
- Co wiedziałeś?
- Że mnie kochasz.
- Jaki pewniaczek z Ciebie…
- No, a jak! Madziu, zrozumiałem swój błąd. Pogoń za pieniądzem i bogactwo szczęścia mi nie dadzą, bo całym moim szczęściem jesteś Ty. I żadne inne fortuny świata nie zastąpią mi Ciebie, nie dadzą mi miłości, ciepła, poczucia bezpieczeństwa, nie dadzą mi Ciebie, Kochanie. A cóż to za życie bez Ciebie? Jeśli mam wegetować na tym globie, to tylko z Tobą.
- A Ty mnie kochasz?
- Jak jasna cholera! I wis co Ci jeszcze powiem? – spojrzałam na niego wyczekująco z uśmiechem na twarzy. - Będę Cię kochać do końca życia. A jeżeli jest coś po­tem, będę Cię kochać także po śmier­ci. Czy mnie rozumiesz? 


~*~
Dziewczyny z KWA, dziękuję Wam, wiecie za co! :*