7.08.2013

Rozdział 28.



Nieuchronnie zbliżaliśmy się do ostatniego meczu rozgrywek plusligi. Byłam strasznie dumna z chłopaków, bo wiem, ile ciężkiej pracy, trudu i wysiłku kosztowało ich wzbicie się na, niemal, sam szczyt. Wszystko zaczęło się od starcia z Bełchatowem w ćwierćfinale. Działa odpaliły i wydawać by się mogło, że pojedynek o awans do półfinału Resoviacy mają już w kieszeni, a tu Skra podniosła się do walki i zwyciężyła dwukrotnie na swoim terenie, doprowadzając tym samym do remisu w ogólnym stanie rywalizacji. Bój o jedną drugą finału rozstrzygnął się na Podpromiu, gdzie woli walki i chęci utrzymywania każdej piłki w powietrzu nie można było odmówić ani gościom, ani gospodarzom. Gra, zarówno jednych jak i drugich, falowała przez cztery sety, a w tie – break’u, to Skrzaty pokazały większą wytrzymałość psychiczną. Rzeszowianie przegrywali sromotnie i jedyne, co można było zrobić, to modlić się o jakiś cud. Trener Kowal postanowił postawić wszystko na jedną kartę, bo w sumie już i tak miał niewiele do stracenia; zdecydował się zmienić Jochena, przez co na atak wparował świeży i pełen energii Zbyszek. Boże, ileż w nim było zapału, determinacji i powera! Tichacek niemal każdą piłkę rozgrywał do Bartmana, a ten walił petardy jak mu się tylko podobało: po bloku, w pomarańczowe pole, po prostej, po skosie… Tym samym zapisywał na koncie swojej drużyny cenne oczka i doprowadził do remiu. Wszyscy byli pełni podziwu, że z takiego dołka i przysłowiowej czarnej dupy, Asseco wyszło obronną ręką i, co więcej!, wywalczyło awans do upragnionego półfinału. To było naprawdę prawdziwe siatkarskie widowisko, może niekoniecznie dla zawodników, bo kosztowało ich to sporo nerwów i zdrowia, ale dla kibiców to nie lada gratka! Pięć rozegranych meczów, niebotycznie długie sety i tak emocjonujące ostatnie spotkanie! Żałowałam jedynie tego, że nie mogłam być tam z nimi na hali i doświadczyć tego wszystkiego na własnej skórze, ale mecz w telewizorze wcale nie był gorszy. Zbyszek został wybrany najlepszym zawodnikiem meczu. Cóż, za to show, które pokazał, chyba mu się należało, bo to w końcu chyba dzięki niemu Resovia pokonała odwiecznych rywali. Nikt nie krył radości, ani łez wzruszenia, a już najbardziej zapadł mi w pamięci widok Igły ze swoim synkiem, którzy padli sobie w ramiona na płycie boiska. Coś niesamowitego!
Batalie półfinałowe nie zaczęły się dobrze dla chłopaków z Podpromia, bo zaliczyli porażkę w Bydgoszczy i najważniejsze w tym wszystkim było to, że się nie zniechęcili. Wręcz przeciwnie, ta przegrana podziałała na nich motywująco i w drugim spotkaniu na Łuczniczce, pokonali Delectę. I tylko dwa kroki dzieliły ich od wejścia do wielkiego finału; dwa kroki, które dali na przód w Rzeszowie. Zibi znów dostał szansę od trenera i reprezentował barwy Pasiaków na boisku, a nie stojąc w kwadracie. Cieszył się jak cholera, że mógł swoją silną ręką poprowadzić Sovię do zwycięstwa, a nie tylko stać w wyznaczonym miejscu dla rezerwowych, skąd podwójnie przeżywał każdą akcję i patrzył z bezradnością, kiedy kolegom coś nie wychodziło. Eksperci w studio Polsatu Sport, Mielewski i Mazur, śmiali się, że Bartman zawsze jest zatankowany pod sam korek i nieważne w jakim momencie gry wejdzie na parkiet, zawsze daje z siebie dwieście procent. 

 ***

 - Mycha, co robisz? – usłyszałam po drugiej stronie telefonu.
- A co ja mogę robić?
- Po muzyce w tle mogę śmiało stwierdzić, że masz w domu niezłą imprezkę. – zaśmiał się.
- Tak, oczywiście, mam imprezę i świętuję w samotności, bo Ewa u Maćka, a Kaśki standardowo nie ma.
- A co? – dopytywał.
- Wykładowcy się rozchorowali, odwołali nam zajęcia do końca tygodnia i tym sposobem mam dłuższy weekend. – zaświergotałam radośnie, sięgając mikser z szafki.
- No to bardzo dobry powód do świętowania! – entuzjazm w jego głosie nie malał, wręcz przeciwnie, z każdą chwilą wzrastał. Nie wiedziałam tylko, dlaczego.
- A mówiąc poważnie, piekę ciasto.
- Ciasto? O tej godzinie? Dziewczyno, jest prawie 23:00!
- No, tak jakoś naszła mnie ochota… – niestety nie było mi dane skończyć myśli, bo mój rozmówca mi przerwał.
- Naszła Cię ochota? Ciekawe na co? – zaczął mnie podpuszczać.
- Bartman! Uspokój się! – przywołałam go na ziemię, a przynajmniej starałam się to zrobić.
- No dobrze, już dobrze. Wiem, że nie umiesz żyć bez gotowania i ruszasz do kuchni w pełni zwarta i gotowa, kiedy tylko masz na to ochotę, nawet w środku nocy. A dobry chociaż będzie ten placek?
- Wątpisz w moje umiejętności? – zakpiłam.
- Ależ skąd! Wszystko, co do tej pory wyszło spod Twoich rąk było smaczne i zjadliwe, a dowodem na to może być to, że jeszcze nie umarłem.
- No bardzo śmieszne, ej!  Widzę, że żarty się Ciebie dziś trzymają jak kit w oknach.
- Oj, żebyś wiedziała, jak bardzo. – zaśmiał się szyderczo, a sekundę później w moim mieszkaniu rozbrzmiał dzwonek do drzwi.
- Cholera, kogo to niesie o tej porze!? – zdziwiłam się. – Poczekasz sekundę? Tylko sprawdzę.
- Tyle na Ciebie już czekałem, że sekunda nie zrobi mi żadnej różnicy. – znowu się zaśmiał, a przybysz zadzwonił drugi raz. – Ale jak to jakiś przystojny akwizytor ze szczoteczką do zębów, to go nie podrywaj, bo przypominam Ci, że jesteś już zajęta! – upomniał mnie w żartach.
- Bartman, zamknij się już i daj mi w spokoju otworzyć te cholerne drzwi! – odłożyłam komórkę na kuchenny stół i pognałam do wejścia. Pootwierałam zamki i to, co zobaczyłam, a raczej kogo zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. – Przystojny akwizytor ze szczoteczką do zębów, tak? – zapytałam, krzyżując ręce na piersiach.
- Do pełni opisu brakuje mi tylko tej szczoteczki, prawda? – wyszczerzył się radośnie, prezentując swój firmowy uśmiech.
- Raczej tej pierwszej części zdania. – szturchnęłam go w bok. – Pogięło Cię już totalnie? Wiesz, która jest godzina?
- Doskonale sobie zdaję z tego sprawę. U Komunii byłem, mam zegarek i to nie jeden. – pomachał mi przed nosem srebrnym zegarkiem, który zdobił jego lewą rękę. Oparł się o framugę i świdrował mnie swoim elektryzującym spojrzeniem. Nie wiem, co mu było tak wesoło.
- Co tutaj robisz? – dodałam z pełną powagą, jak na jakimś przesłuchaniu.
- Sama mówiłaś, że naszła Cię ochota, no więc jestem. – poruszał znacząco brwiami jak taki diabeł, a w jego oczach można było dostrzec tak radosne kurwiki, jakich jeszcze świat nie widział.
- Właź, Ty Zarazo jedna. – pociągnęłam go za rękę do środka, a on wpił się w moje usta, obdarowując je przesłodkimi pocałunkami. Nogi się pode mną ugięły, jakby nagle dopadł mnie jakiś ogólny niedowład. I miałam tak za każdym razem, kiedy działo się to, co teraz. Przepraszam, czy jestem już w niebie?
- Tęskniłem, wiesz? – ujął moją twarz w swoje dłonie i złożył delikatny pocałunek na mym nosie.
- Wiem, i wyobraź sobie, że ja też tęskniłam. – wplotłam ręce w jego miękkie, czarne włosy.
- Serio? No coś Ty?! – zakpił.
- Długo masz jeszcze zamiar zachowywać się jak dzieciak i wycinać mi takie numery?
- Tak długo, jak tylko będzie taka potrzeba.
- Teraz już wiem, dlaczego było Ci tak do śmiechu, jak dzwoniłeś…
- Żebyś tylko widziała swoją minę! Wyrażała więcej niż Rafaello. – objął mnie ramionami i zamknął w szczelnym uścisku. Ogarnął mnie zapach jego perfum, tak obezwładniający i przenoszący w inny wymiar. Mogłabym trwać w tej pozycji milion lat; wiedziałam, że jestem bezpieczna, że nikomu nie pozwoli mnie skrzywdzić i że będzie mnie chronił na każdym możliwym kroku. Miałam do niego stuprocentowe zaufanie; wiedziałam, że chce dla mnie dobrze, jak najlepiej.
- Jesteś głodny?
- Jak skurwysyn!
- Lodówka, to znaczy jej zawartość, jest Twoja. – wskazałam ruchem dłoni.
- Jak to?! To nie przygotujesz mi nic? – zapytał z udawanymi wyrzutami.
- No przecież sam chwilę temu mówiłeś, że ja przeprowadzam kuchenne eksperymenty i nie wiesz, czy dożyjesz następnego dnia.
- Śmiałem się tylko; przecież wiem, że gotujesz najlepiej na świecie.
- Wybacz, ale tym razem musisz sobie poradzić sam, gdyż ja muszę skończyć moje wypieki. – wystawiłam język w jego stronę i wymknęłam się z jego uścisku, prosto do kuchni. 
Zabrałam się za przygotowywanie masy kokosowej, a mój siatkarzyna robił sobie jakieś kanapki; był nawet tak łaskawy, że i jedną zrobił dla mnie. Muszę przyznać, że z jego rąk również wszystko dobrze smakuje i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo karmił mnie jak małe dziecko, podczas gdy ja byłam zajęta wykańczaniem słodkości. Później pomógł mi pozmywać naczynia i posprzątać to całe pobojowisko w kuchni, a kiedy wyjęłam gotowe ciasto z piekarnika, była już chyba 1:00 w nocy i padnięci poszliśmy spać.

Obudził mnie lekki powiew wiatru przeplatany z przyjemnym łaskotaniem mojego przedramienia. Niechętnie otworzyłam oczy, bo tak przyjemnie mi się tej nocy spało, że najchętniej nie wychodziłabym dziś w ogóle z łóżka. I pewnie gdybym o tym powiedziała Zbyszkowi, nie miałby nic przeciwko, ba!, on byłby zadowolony z takiego obrotu spraw. Leżałam przytulona do niego, z głową opartą  na klatce piersiowej, od której biło większe ciepło, niż z kaloryfera. Delikatnie i czule znaczył palcami fakturę mojego ciała, przyprawiając mnie o dreszcze na całej jego powierzchni. Przywitał się ze mną długim, namiętnym i soczystym pocałunkiem, jego oczy wręcz paliły się z pożądania i długo nie musiałam czekać na to, aż zacznie pozbywać mnie części nocnego stroju. Nie protestowałam, bo niby dlaczego miałabym to robić? Chciałam tego, tak samo, jak i on. Wszystko działo się jak zwykle w zawrotnym dla mnie tempie, pomimo tego, że tak naprawdę wcale tak nie było. Zaczął całować każdy skrawek mojej skóry, skupiając się na miejscach tych najbardziej wrażliwych na dotyk. Spił ze mnie dowód mojego podniecenia. Potem połączyliśmy się w jedno ciało, w jeden organizm, w jedną część… Jak zawsze, to było cudowne, wręcz obezwładniające doznanie. Zibi był czuły i delikatny w tym, co robił; pytał, sprawdzał, jak się czuję i nie robił nic wbrew mojej woli. Dzięki niemu poznałam tą najprzyjemniejszą stronę seksu, z którą nigdy wcześniej się nie spotkałam, a już na pewno nie wtedy, jak byłam z Darkiem. Bartman był pod tym względem inny; sprawiał, że wszystko jest piękne, że każdą pieszczotę można okazać na kilka różnych sposobów – sposobów, które potęgują podniecenie i doprowadzają do rozkoszy. Po wszystkim, leżeliśmy nadzy w swoich objęciach, przykryci jedynie cienką kołdrą i w błogim uniesieniu, patrzeliśmy w sufit.
- Już zapomniałam, jak to jest… – powiedziałam prawie bezgłośnie, przerywając długą ciszę.
- Ale co takiego?
- Jak to jest być tak beztrosko i cholernie szczęśliwą… z Tobą.
- Cieszę się, że tak mówisz. – ucałował mnie w czoło.
- Kochasz mnie? – zapytałam, kiedy bawił się niesfornym kosmykiem moich włosów.
- Tak. – odpowiedział krótko.
- Dlaczego?
- Bo inaczej nie umiem.
- No, ale czemu?
- Bo tak. Po prostu.
- Co to znaczy: „bo tak”?!  – tak, wiem, byłam strasznie dociekliwa.
- Bo jesteś jak powietrze.  – zaczął.
- Powietrze jest niewidoczne. – skwitowałam.
- Ale zawsze przy Tobie.
- I nieodczuwalne.
- Ale zawsze Cię otula.
- Zibi, możesz jaśniej? – podniósł się energicznie z łóżka i spojrzał prosto w moje oczy.
- A umiesz żyć bez powietrza? – zapytał z pełną powagą, ale gdzieś pod tym surowym spojrzeniem krył się radosny uśmiech.
- Nie. – rzuciłam obojętnie.
- No właśnie, a ja nie umiem żyć bez Ciebie! – usta same wygięły mi się w radosny rogalik, a on świdrował mnie cały czas tym swoim magnetycznym spojrzeniem. Uwielbiam te jego zielone patrzałki, a w bonusie z okularami wyglądają jeszcze lepiej. Ucałowałam go w czubek nosa, a następnie zdjęłam z jego powierzchni szkiełka, nakładając je na swój narząd węchu.
- Ja nie mogę nosić okularów. – rzekłam po chwili, gdy testując na sobie jego skorygowane bryle, mało co nie dostałam rozdwojenia jaźni.
- Dlatego oddaj je komuś, kto może i świetnie w nich wygląda. – zaśmiał się, zabierając z moich rąk swoje pikle.
- Laluś. – skwitowałam w żartach, na co on tylko prychnął.
- Wisz, co? Zjemy śniadanie i zabieram Cię na małą wycieczkę. – zmienił nagle temat.
- Na wycieczkę? A dokąd?
- Do Warszawy.
- Byłam w stolicy chyba z osiem razy ze szkoły.
- Ale na pewno nie byłaś na Ursynowie. – uśmiechnął się zawadiacko.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że… – nie chciałam kończyć tej myśli na głos, bojąc się, że przypadkiem okaże się ona prawdziwa. Zbyszek jednak pokiwał twierdząco głową, przybierając minę pewniaczka. Oparłam się o ścianę, podkurczając nogi pod brodę.
- Kotuś, moi rodzice już dawno chcieli Cię poznać i nawet miałem w planach, by zainicjować takie spotkanie, ale wtedy przydarzył Ci się ten nieszczęsny wypadek, długi pobyt w szpitalu… Zobacz, ja się już poznałem z Twoimi, teraz kolej na Ciebie. – spuściłam głowę.
- Ale ja się boję. – wymamrotałam.
- A niby czego? – szybko przysunął się do mnie.
- Twojego taty. – ledwo, co wypowiedziałam te słowa, Bartman wybuchnął śmiechem.
- Leosia się boisz? Nie, no, proszę Cię…
- A co w tym takiego dziwnego? I przestańże się ze mnie śmiać! – przywaliłam mu poduszką przez łepetynę.
- Dobra, już nie będę. Przepraszam. – ucałował delikatnie moją głowę. – Mój ojciec tylko wygląda na ponurego i srogiego gbura; w rzeczywistości jest zupełnie inny. Poza tym, ma dziś imieniny, więc będziesz miała okazję zapulsować na „dzień dobry” swoim pysznym, kokosowym ciastem! Nic się nie bój, będę cały czas z Tobą. – uniósł do góry mój podbródek, żeby chwilę później móc mnie rozśmieszyć. Doskonale wiedział, że uwielbiałam, jak to robił i wiedział też, że tym mnie kupi o każdej porze dnia i nocy.

 Z Poznania wyjechaliśmy około południa, gdzie męczyliśmy się w niezłych korkach, a przecież to nie były jeszcze, tak zwane, godziny szczytu. Zabrałam ze sobą kilka najpotrzebniejszych rzeczy, parę ciuchów na zmianę, no i oczywiście ciasto, o które tak bardzo truł mi Zbyś. Nie chciałam go brać, bo gdzie ja z takim prostym i skromnym plackiem do takich Bartmanów? No, ale nie miałam wyjścia. Nadgoniliśmy kilometrów wjeżdżając na drogę E30, kiedyś oznaczaną jako E8, krótko mówiąc: podążaliśmy A2. Kurczę, ależ on zapierdzielał! Już myślałam, że zaraz skończy mu się skala na prędkościomierzu, a potem zakończymy naszą wyprawę w betonowej podstawie ściany dźwiękochłonnej autostrady. Normalnie wbijało mnie w fotel i miałam strach w oczach, a on prowadził sobie w najlepsze ze stoickim spokojem. Dusza moja się radowała, kiedy po niemal dwustu siedemdziesięciu kilometrach, zjeżdżaliśmy na inną trasę. Choć z drugiej strony, coraz bardziej zbliżaliśmy się do wyznaczonego celu i nie będę ukrywać, że ogarniał mnie wszechobecny stres. Powtarzałam sobie w duchu, jak mantrę, że dam radę i że pan Leon nie jest taki straszny, na jakiego wygląda. Przemierzyliśmy prawie całe miasto, żeby dojechać na Ursynów, aż w końcu Zibi skręcił swoim audi w jedną z nieznanych mi uliczek i wjechał na podjazd budynku mieszkalnego. Oddychałam głęboko zanim wysiadłam z samochodu, myśląc, że w czymś mi to pomoże. Guzik prawda! Moim oczom ukazał się mały domek jednorodzinny, z dużym ogrodem i klombem przed wejściem, przygotowanym do zasadzenia wiosennych kwiatków. Byłam pod wrażeniem estetyczności i w ogóle byłam pod wrażeniem wszystkiego. Skierowaliśmy się do ogromnych mahoniowych drzwi wejściowych, które kojarzyły mi się, nie wiem czemu, ale z tymi z seriali południowo – amerykańskich. Poza tym idealnie komponowały się z jasnożółtym kolorem tynku, który spoczywał na ścianach zewnętrznych. Nie zdążyliśmy nawet zadzwonić dzwonkiem, a mama Zbyszka już była przy nas i czule się witała, nie szczędząc przy tym uprzejmości i serdeczności. Kiedy przekroczyłam próg ich mieszkania, musiałam powstrzymywać się, aby szczęka nie odpadła mi do samej ziemi. Nie widziałam w swoim życiu lepiej urządzonego wnętrza, niż to! Wszystko ze sobą współgrało, wszystko do siebie pasowało: od mebli i koloru ścian począwszy, a na kwiatach i innych detalach skończywszy. Zasiedliśmy w salonie na białej kanapie, chwilę porozmawialiśmy; pani Jadwiga poszła zaparzyć kawę, a Zbychu ruszył do auta po nasze rzeczy. Seniora jak nie było, tak nie ma. Podeszłam do drzwi prowadzących na taras i podziwiałam budzącą się do życia zieleń; podziwiałam nieziemską, drewnianą altankę, oczko wodne oraz równiutko przystrzyżoną trawę. Od razu widać, kto wkłada całe serce w pielęgnowanie tego skwerku. Obok stała hebanowa komoda, gdzie stały oprawione w ramki, zdjęcia Zbyszka, chyba ze wszystkich etapów jego kariery. Wzięłam do ręki oprawę z czasów, gdy był małym chłopcem i zaczynał swoją przygodę z siatkówką w Metro Warszawa. Stoi na tym foto taki dumny, w granatowym podkoszulku w białe paski, z małym pucharkiem i dyplomem w rękach. Uśmiechnęłam się sama do siebie, lustrując jego odstające uszy, których ślad pozostał do dzisiaj. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu i byłam święcie przekonana o tym, że tą osobą jest mój chłopak. 

- Miał wtedy tylko dziesięć lat. A mówiłem gówniarzowi, że siatkówka jest wrednym sportem, żeby wziął sobie na wstrzymanie. Nie chciał mnie słuchać. Już wtedy zarzekał się, że będzie grał w reprezentacji, że będzie odnosił z nią sukcesy… – usłyszałam niski głos mężczyzny w średnim wieku. Lena, krótkie trzy oddechy i do dzieła!
- Ale widać, że ta determinacja zaprocentowała, bo cel został osiągnięty. – odezwałam się niepewnie, a gospodarz lekko się uśmiechnął. – Tak w ogóle, to, dzień dobry. – dodałam, podając mu prawą dłoń, on jednak ujął ją delikatnie, uniósł do góry i ucałował, jak prawdziwy dżentelmen.
- Witamy w naszych skromnych progach, Magdaleno. Nareszcie możemy Cię poznać. Zbyszek nam dużo o Tobie opowiadał.
- Mnie również jest miło. – odpowiedziałam z uśmiechem na twarzy. – Opowiadał? A co tu o mnie opowiadać?
- Oj, uwierz, że same ciekawe rzeczy. – zapewnił mnie senior. – Słyszałem, że też grasz…
- Leon, nie zamęczaj nam gościa, ciągle tylko siatkówka i siatkówka. – zaalarmowała pani Jadzia. – Niedługo dostanę z nimi na głowę. – wyznała mi na ucho w żartach. – Madziu, zapraszam na kawę. – wskazała na ławę, gdzie stały cztery białe filiżanki czarnego napoju. – Nie mam niestety nic do kawy, ale zaraz… – przerwałam jej wypowiedź.
- Ale ja coś mam. Zaraz wrócę. – przeprosiłam i wyszłam na zewnątrz. Po drodze minęłam się z tragarzem Zbyszkiem informując go, by jeszcze przyniósł moje ciasto i prezent imieninowy dla ojca, w postaci dobrego koniaku i dużego notatnika z piórem Parkera. Weszliśmy z powrotem do salonu z pakunkami, złożyliśmy życzenia solenizantowi i muszę przyznać, że był trochę zaskoczony tym wszystkim.
- Widzę, dzieci, że dbacie o to, bym miał czym i gdzie zapisywać statystyki podczas meczów. – zaśmiał się, wyjmując upominki z ozdobnej torebeczki. Ale czy ja się przesłyszałam? On powiedział: „dzieci”??
- I żebyś miał się czym upić po meczu. – dodał Zibi, a Leonardo spojrzał na niego wymownie.
– A cóż to tak pięknie pachnie? – zaglądnął pod wieczko papierowego kartonu. – Kruszon kokosowy! Mój ulubiony! Magda, skąd wiedziałaś? – zachwycił się.
- No właśnie nie wiedziałam. To wyszło zupełnie przypadkowo, bo wczoraj miałam ochotę coś upiec – i w tym momencie Zbyszek parsknął śmiechem, – padło na kruszon, potem niespodziewanie przyjechał Zbyszek, a o wyjeździe do Państwa, dowiedziałam się dopiero dziś rano, tak że…
- Przypadkowo, czy też nie, za ten placek masz u mnie dużego plusa. – zakomunikował zadowolony Bartman senior, który już poszedł do kuchni po odpowiedni nóż do pokrojenia specjału. Zrobiło mi się bardzo miło, naprawdę.
- A nie mówiłem, że zrobisz furorę tym ciastem i zaplusujesz u ojca? – szepnął mi na ucho, radosnym tonem, ZB9. Jego słowa, choć tak krótkie, to przyjemnie drażniły moje bębenki uszne, że aż przeszedł mnie dreszcz. Boże, co ten facet ze mną robi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz