Nieuchronnie
zbliżaliśmy się do ostatniego meczu rozgrywek plusligi. Byłam strasznie dumna z
chłopaków, bo wiem, ile ciężkiej pracy, trudu i wysiłku kosztowało ich wzbicie
się na, niemal, sam szczyt. Wszystko zaczęło się od starcia z Bełchatowem w
ćwierćfinale. Działa odpaliły i wydawać by się mogło, że pojedynek o awans do
półfinału Resoviacy mają już w kieszeni, a tu Skra podniosła się do walki i
zwyciężyła dwukrotnie na swoim terenie, doprowadzając tym samym do remisu w
ogólnym stanie rywalizacji. Bój o jedną drugą finału rozstrzygnął się na
Podpromiu, gdzie woli walki i chęci utrzymywania każdej piłki w powietrzu nie
można było odmówić ani gościom, ani gospodarzom. Gra, zarówno jednych jak i
drugich, falowała przez cztery sety, a w tie – break’u, to Skrzaty pokazały
większą wytrzymałość psychiczną. Rzeszowianie przegrywali sromotnie i jedyne,
co można było zrobić, to modlić się o jakiś cud. Trener Kowal postanowił
postawić wszystko na jedną kartę, bo w sumie już i tak miał niewiele do
stracenia; zdecydował się zmienić Jochena, przez co na atak wparował świeży i
pełen energii Zbyszek. Boże, ileż w nim było zapału, determinacji i powera!
Tichacek niemal każdą piłkę rozgrywał do Bartmana, a ten walił petardy jak mu
się tylko podobało: po bloku, w pomarańczowe pole, po prostej, po skosie… Tym
samym zapisywał na koncie swojej drużyny cenne oczka i doprowadził do remiu.
Wszyscy byli pełni podziwu, że z takiego dołka i przysłowiowej czarnej dupy,
Asseco wyszło obronną ręką i, co więcej!, wywalczyło awans do upragnionego
półfinału. To było naprawdę prawdziwe siatkarskie widowisko, może niekoniecznie
dla zawodników, bo kosztowało ich to sporo nerwów i zdrowia, ale dla kibiców to
nie lada gratka! Pięć rozegranych meczów, niebotycznie długie sety i tak
emocjonujące ostatnie spotkanie! Żałowałam jedynie tego, że nie mogłam być tam
z nimi na hali i doświadczyć tego wszystkiego na własnej skórze, ale mecz w
telewizorze wcale nie był gorszy. Zbyszek został wybrany najlepszym zawodnikiem
meczu. Cóż, za to show, które pokazał, chyba mu się należało, bo to w końcu
chyba dzięki niemu Resovia pokonała odwiecznych rywali. Nikt nie krył radości,
ani łez wzruszenia, a już najbardziej zapadł mi w pamięci widok Igły ze swoim
synkiem, którzy padli sobie w ramiona na płycie boiska. Coś niesamowitego!
Batalie
półfinałowe nie zaczęły się dobrze dla chłopaków z Podpromia, bo zaliczyli
porażkę w Bydgoszczy i najważniejsze w tym wszystkim było to, że się nie
zniechęcili. Wręcz przeciwnie, ta przegrana podziałała na nich motywująco i w
drugim spotkaniu na Łuczniczce, pokonali Delectę. I tylko dwa kroki dzieliły
ich od wejścia do wielkiego finału; dwa kroki, które dali na przód w Rzeszowie.
Zibi znów dostał szansę od trenera i reprezentował barwy Pasiaków na boisku, a
nie stojąc w kwadracie. Cieszył się jak cholera, że mógł swoją silną ręką
poprowadzić Sovię do zwycięstwa, a nie tylko stać w wyznaczonym miejscu dla
rezerwowych, skąd podwójnie przeżywał każdą akcję i patrzył z bezradnością,
kiedy kolegom coś nie wychodziło. Eksperci w studio Polsatu Sport, Mielewski i
Mazur, śmiali się, że Bartman zawsze jest zatankowany pod sam korek i nieważne
w jakim momencie gry wejdzie na parkiet, zawsze daje z siebie dwieście procent.
***
- Mycha,
co robisz? – usłyszałam po drugiej stronie telefonu.
- A co ja mogę
robić?
- Po muzyce w
tle mogę śmiało stwierdzić, że masz w domu niezłą imprezkę. – zaśmiał się.
- Tak,
oczywiście, mam imprezę i świętuję w samotności, bo Ewa u Maćka, a Kaśki
standardowo nie ma.
- A co? – dopytywał.
- Wykładowcy się
rozchorowali, odwołali nam zajęcia do końca tygodnia i tym sposobem mam dłuższy
weekend. – zaświergotałam radośnie, sięgając mikser z szafki.
- No to
bardzo dobry powód do świętowania! – entuzjazm w jego głosie nie malał,
wręcz przeciwnie, z każdą chwilą wzrastał. Nie wiedziałam tylko, dlaczego.
- A mówiąc
poważnie, piekę ciasto.
- Ciasto? O
tej godzinie? Dziewczyno, jest prawie 23:00!
- No, tak jakoś
naszła mnie ochota… – niestety nie było mi dane skończyć myśli, bo mój rozmówca
mi przerwał.
- Naszła Cię
ochota? Ciekawe na co? – zaczął mnie podpuszczać.
- Bartman!
Uspokój się! – przywołałam go na ziemię, a przynajmniej starałam się to zrobić.
- No dobrze,
już dobrze. Wiem, że nie umiesz żyć bez gotowania i ruszasz do kuchni w pełni
zwarta i gotowa, kiedy tylko masz na to ochotę, nawet w środku nocy. A dobry
chociaż będzie ten placek?
- Wątpisz w moje
umiejętności? – zakpiłam.
- Ależ
skąd! Wszystko, co do tej pory wyszło spod Twoich rąk było smaczne i zjadliwe,
a dowodem na to może być to, że jeszcze nie umarłem.
- No bardzo
śmieszne, ej! Widzę, że żarty się Ciebie dziś trzymają jak kit w oknach.
- Oj, żebyś
wiedziała, jak bardzo. – zaśmiał się szyderczo, a sekundę później w moim
mieszkaniu rozbrzmiał dzwonek do drzwi.
- Cholera, kogo
to niesie o tej porze!? – zdziwiłam się. – Poczekasz sekundę? Tylko sprawdzę.
- Tyle na
Ciebie już czekałem, że sekunda nie zrobi mi żadnej różnicy. – znowu się
zaśmiał, a przybysz zadzwonił drugi raz. – Ale jak to jakiś przystojny
akwizytor ze szczoteczką do zębów, to go nie podrywaj, bo przypominam Ci, że
jesteś już zajęta! – upomniał mnie w żartach.
- Bartman,
zamknij się już i daj mi w spokoju otworzyć te cholerne drzwi! – odłożyłam
komórkę na kuchenny stół i pognałam do wejścia. Pootwierałam zamki i to, co
zobaczyłam, a raczej kogo zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. –
Przystojny akwizytor ze szczoteczką do zębów, tak? – zapytałam, krzyżując ręce
na piersiach.
- Do pełni opisu
brakuje mi tylko tej szczoteczki, prawda? – wyszczerzył się radośnie,
prezentując swój firmowy uśmiech.
- Raczej tej
pierwszej części zdania. – szturchnęłam go w bok. – Pogięło Cię już totalnie?
Wiesz, która jest godzina?
- Doskonale
sobie zdaję z tego sprawę. U Komunii byłem, mam zegarek i to nie jeden. –
pomachał mi przed nosem srebrnym zegarkiem, który zdobił jego lewą rękę. Oparł
się o framugę i świdrował mnie swoim elektryzującym spojrzeniem. Nie wiem, co
mu było tak wesoło.
- Co tutaj
robisz? – dodałam z pełną powagą, jak na jakimś przesłuchaniu.
- Sama mówiłaś,
że naszła Cię ochota, no więc jestem. – poruszał znacząco brwiami jak taki
diabeł, a w jego oczach można było dostrzec tak radosne kurwiki, jakich jeszcze
świat nie widział.
- Właź, Ty
Zarazo jedna. – pociągnęłam go za rękę do środka, a on wpił się w moje usta,
obdarowując je przesłodkimi pocałunkami. Nogi się pode mną ugięły, jakby nagle
dopadł mnie jakiś ogólny niedowład. I miałam tak za każdym razem, kiedy działo
się to, co teraz. Przepraszam, czy jestem już w niebie?
- Tęskniłem,
wiesz? – ujął moją twarz w swoje dłonie i złożył delikatny pocałunek na mym
nosie.
- Wiem, i
wyobraź sobie, że ja też tęskniłam. – wplotłam ręce w jego miękkie, czarne
włosy.
- Serio? No coś
Ty?! – zakpił.
- Długo masz
jeszcze zamiar zachowywać się jak dzieciak i wycinać mi takie numery?
- Tak długo, jak
tylko będzie taka potrzeba.
- Teraz już
wiem, dlaczego było Ci tak do śmiechu, jak dzwoniłeś…
- Żebyś tylko
widziała swoją minę! Wyrażała więcej niż Rafaello. – objął mnie ramionami i
zamknął w szczelnym uścisku. Ogarnął mnie zapach jego perfum, tak obezwładniający
i przenoszący w inny wymiar. Mogłabym trwać w tej pozycji milion lat;
wiedziałam, że jestem bezpieczna, że nikomu nie pozwoli mnie skrzywdzić i że
będzie mnie chronił na każdym możliwym kroku. Miałam do niego stuprocentowe
zaufanie; wiedziałam, że chce dla mnie dobrze, jak najlepiej.
- Jesteś głodny?
- Jak skurwysyn!
- Lodówka, to
znaczy jej zawartość, jest Twoja. – wskazałam ruchem dłoni.
- Jak to?! To
nie przygotujesz mi nic? – zapytał z udawanymi wyrzutami.
- No przecież
sam chwilę temu mówiłeś, że ja przeprowadzam kuchenne eksperymenty i nie wiesz,
czy dożyjesz następnego dnia.
- Śmiałem się
tylko; przecież wiem, że gotujesz najlepiej na świecie.
- Wybacz, ale
tym razem musisz sobie poradzić sam, gdyż ja muszę skończyć moje wypieki. –
wystawiłam język w jego stronę i wymknęłam się z jego uścisku, prosto do
kuchni.
Zabrałam się za przygotowywanie masy kokosowej, a mój siatkarzyna robił
sobie jakieś kanapki; był nawet tak łaskawy, że i jedną zrobił dla mnie. Muszę
przyznać, że z jego rąk również wszystko dobrze smakuje i to w dosłownym tego
słowa znaczeniu, bo karmił mnie jak małe dziecko, podczas gdy ja byłam zajęta
wykańczaniem słodkości. Później pomógł mi pozmywać naczynia i posprzątać to
całe pobojowisko w kuchni, a kiedy wyjęłam gotowe ciasto z piekarnika, była już
chyba 1:00 w nocy i padnięci poszliśmy spać.
Obudził mnie lekki powiew wiatru przeplatany z przyjemnym łaskotaniem mojego
przedramienia. Niechętnie otworzyłam oczy, bo tak przyjemnie mi się tej nocy
spało, że najchętniej nie wychodziłabym dziś w ogóle z łóżka. I pewnie gdybym o
tym powiedziała Zbyszkowi, nie miałby nic przeciwko, ba!, on byłby zadowolony z
takiego obrotu spraw. Leżałam przytulona do niego, z głową opartą na
klatce piersiowej, od której biło większe ciepło, niż z kaloryfera. Delikatnie
i czule znaczył palcami fakturę mojego ciała, przyprawiając mnie o dreszcze na
całej jego powierzchni. Przywitał się ze mną długim, namiętnym i soczystym
pocałunkiem, jego oczy wręcz paliły się z pożądania i długo nie musiałam czekać
na to, aż zacznie pozbywać mnie części nocnego stroju. Nie protestowałam, bo
niby dlaczego miałabym to robić? Chciałam tego, tak samo, jak i on. Wszystko
działo się jak zwykle w zawrotnym dla mnie tempie, pomimo tego, że tak naprawdę
wcale tak nie było. Zaczął całować każdy skrawek mojej skóry, skupiając się na
miejscach tych najbardziej wrażliwych na dotyk. Spił ze mnie dowód mojego
podniecenia. Potem połączyliśmy się w jedno ciało, w jeden organizm, w jedną
część… Jak zawsze, to było cudowne, wręcz obezwładniające doznanie. Zibi był
czuły i delikatny w tym, co robił; pytał, sprawdzał, jak się czuję i nie robił
nic wbrew mojej woli. Dzięki niemu poznałam tą najprzyjemniejszą stronę seksu,
z którą nigdy wcześniej się nie spotkałam, a już na pewno nie wtedy, jak byłam
z Darkiem. Bartman był pod tym względem inny; sprawiał, że wszystko jest
piękne, że każdą pieszczotę można okazać na kilka różnych sposobów – sposobów,
które potęgują podniecenie i doprowadzają do rozkoszy. Po wszystkim, leżeliśmy
nadzy w swoich objęciach, przykryci jedynie cienką kołdrą i w błogim
uniesieniu, patrzeliśmy w sufit.
- Już
zapomniałam, jak to jest… – powiedziałam prawie bezgłośnie, przerywając długą
ciszę.
- Ale co
takiego?
- Jak to jest
być tak beztrosko i cholernie szczęśliwą… z Tobą.
- Cieszę się, że
tak mówisz. – ucałował mnie w czoło.
- Kochasz
mnie? – zapytałam, kiedy bawił się niesfornym kosmykiem moich włosów.
- Tak. –
odpowiedział krótko.
- Dlaczego?
- Bo inaczej
nie umiem.
- No, ale
czemu?
- Bo tak. Po
prostu.
- Co to
znaczy: „bo tak”?! – tak, wiem, byłam strasznie dociekliwa.
- Bo jesteś
jak powietrze. – zaczął.
- Powietrze
jest niewidoczne. – skwitowałam.
- Ale zawsze
przy Tobie.
- I
nieodczuwalne.
- Ale zawsze
Cię otula.
- Zibi, możesz
jaśniej? – podniósł się energicznie z łóżka i spojrzał prosto w moje oczy.
- A umiesz żyć
bez powietrza? – zapytał z pełną powagą, ale gdzieś pod tym surowym
spojrzeniem krył się radosny uśmiech.
- Nie. –
rzuciłam obojętnie.
- No właśnie,
a ja nie umiem żyć bez Ciebie! – usta same wygięły mi się w radosny rogalik,
a on świdrował mnie cały czas tym swoim magnetycznym spojrzeniem. Uwielbiam
te jego zielone patrzałki, a w bonusie z okularami wyglądają jeszcze lepiej.
Ucałowałam go w czubek nosa, a następnie zdjęłam z jego powierzchni szkiełka,
nakładając je na swój narząd węchu.
- Ja nie mogę
nosić okularów. – rzekłam po chwili, gdy testując na sobie jego skorygowane
bryle, mało co nie dostałam rozdwojenia jaźni.
- Dlatego
oddaj je komuś, kto może i świetnie w nich wygląda. – zaśmiał się, zabierając
z moich rąk swoje pikle.
- Laluś. –
skwitowałam w żartach, na co on tylko prychnął.
|
- Wisz, co?
Zjemy śniadanie i zabieram Cię na małą wycieczkę. – zmienił nagle temat.
- Na wycieczkę?
A dokąd?
- Do Warszawy.
- Byłam w
stolicy chyba z osiem razy ze szkoły.
- Ale na pewno
nie byłaś na Ursynowie. – uśmiechnął się zawadiacko.
- Chyba nie
chcesz mi powiedzieć, że… – nie chciałam kończyć tej myśli na głos, bojąc się,
że przypadkiem okaże się ona prawdziwa. Zbyszek jednak pokiwał twierdząco głową,
przybierając minę pewniaczka. Oparłam się o ścianę, podkurczając nogi pod
brodę.
- Kotuś, moi
rodzice już dawno chcieli Cię poznać i nawet miałem w planach, by zainicjować
takie spotkanie, ale wtedy przydarzył Ci się ten nieszczęsny wypadek, długi pobyt
w szpitalu… Zobacz, ja się już poznałem z Twoimi, teraz kolej na Ciebie. –
spuściłam głowę.
- Ale ja się
boję. – wymamrotałam.
- A niby czego?
– szybko przysunął się do mnie.
- Twojego taty.
– ledwo, co wypowiedziałam te słowa, Bartman wybuchnął śmiechem.
- Leosia się
boisz? Nie, no, proszę Cię…
- A co w tym
takiego dziwnego? I przestańże się ze mnie śmiać! – przywaliłam mu poduszką
przez łepetynę.
- Dobra, już nie
będę. Przepraszam. – ucałował delikatnie moją głowę. – Mój ojciec tylko wygląda
na ponurego i srogiego gbura; w rzeczywistości jest zupełnie inny. Poza tym, ma
dziś imieniny, więc będziesz miała okazję zapulsować na „dzień dobry”
swoim pysznym, kokosowym ciastem! Nic się nie bój, będę cały czas z Tobą. –
uniósł do góry mój podbródek, żeby chwilę później móc mnie rozśmieszyć.
Doskonale wiedział, że uwielbiałam, jak to robił i wiedział też, że tym mnie
kupi o każdej porze dnia i nocy.
Z Poznania
wyjechaliśmy około południa, gdzie męczyliśmy się w niezłych korkach, a
przecież to nie były jeszcze, tak zwane, godziny szczytu. Zabrałam ze sobą
kilka najpotrzebniejszych rzeczy, parę ciuchów na zmianę, no i oczywiście
ciasto, o które tak bardzo truł mi Zbyś. Nie chciałam go brać, bo gdzie ja z
takim prostym i skromnym plackiem do takich Bartmanów? No, ale nie miałam
wyjścia. Nadgoniliśmy kilometrów wjeżdżając na drogę E30, kiedyś oznaczaną jako
E8, krótko mówiąc: podążaliśmy A2. Kurczę, ależ on zapierdzielał! Już myślałam,
że zaraz skończy mu się skala na prędkościomierzu, a potem zakończymy naszą wyprawę
w betonowej podstawie ściany dźwiękochłonnej autostrady. Normalnie wbijało mnie
w fotel i miałam strach w oczach, a on prowadził sobie w najlepsze ze stoickim
spokojem. Dusza moja się radowała, kiedy po niemal dwustu siedemdziesięciu
kilometrach, zjeżdżaliśmy na inną trasę. Choć z drugiej strony, coraz bardziej
zbliżaliśmy się do wyznaczonego celu i nie będę ukrywać, że ogarniał mnie
wszechobecny stres. Powtarzałam sobie w duchu, jak mantrę, że dam radę i że pan
Leon nie jest taki straszny, na jakiego wygląda. Przemierzyliśmy prawie całe
miasto, żeby dojechać na Ursynów, aż w końcu Zibi skręcił swoim audi w jedną z
nieznanych mi uliczek i wjechał na podjazd budynku mieszkalnego. Oddychałam
głęboko zanim wysiadłam z samochodu, myśląc, że w czymś mi to pomoże. Guzik
prawda! Moim oczom ukazał się mały domek jednorodzinny, z dużym ogrodem i
klombem przed wejściem, przygotowanym do zasadzenia wiosennych kwiatków. Byłam
pod wrażeniem estetyczności i w ogóle byłam pod wrażeniem wszystkiego.
Skierowaliśmy się do ogromnych mahoniowych drzwi wejściowych, które kojarzyły
mi się, nie wiem czemu, ale z tymi z seriali południowo – amerykańskich. Poza
tym idealnie komponowały się z jasnożółtym kolorem tynku, który spoczywał na
ścianach zewnętrznych. Nie zdążyliśmy nawet zadzwonić dzwonkiem, a mama Zbyszka
już była przy nas i czule się witała, nie szczędząc przy tym uprzejmości i
serdeczności. Kiedy przekroczyłam próg ich mieszkania, musiałam powstrzymywać
się, aby szczęka nie odpadła mi do samej ziemi. Nie widziałam w swoim życiu
lepiej urządzonego wnętrza, niż to! Wszystko ze sobą współgrało, wszystko do
siebie pasowało: od mebli i koloru ścian począwszy, a na kwiatach i innych
detalach skończywszy. Zasiedliśmy w salonie na białej kanapie, chwilę
porozmawialiśmy; pani Jadwiga poszła zaparzyć kawę, a Zbychu ruszył do auta po
nasze rzeczy. Seniora jak nie było, tak nie ma. Podeszłam do drzwi prowadzących
na taras i podziwiałam budzącą się do życia zieleń; podziwiałam nieziemską,
drewnianą altankę, oczko wodne oraz równiutko przystrzyżoną trawę. Od razu
widać, kto wkłada całe serce w pielęgnowanie tego skwerku. Obok stała hebanowa
komoda, gdzie stały oprawione w ramki, zdjęcia Zbyszka, chyba ze wszystkich
etapów jego kariery. Wzięłam do ręki oprawę z czasów, gdy był małym chłopcem i
zaczynał swoją przygodę z siatkówką w Metro Warszawa. Stoi na tym foto taki
dumny, w granatowym podkoszulku w białe paski, z małym pucharkiem i dyplomem w
rękach. Uśmiechnęłam się sama do siebie, lustrując jego odstające uszy, których
ślad pozostał do dzisiaj. Nagle ktoś położył rękę na moim ramieniu i byłam
święcie przekonana o tym, że tą osobą jest mój chłopak.
- Miał wtedy
tylko dziesięć lat. A mówiłem gówniarzowi, że siatkówka jest wrednym sportem,
żeby wziął sobie na wstrzymanie. Nie chciał mnie słuchać. Już wtedy zarzekał
się, że będzie grał w reprezentacji, że będzie odnosił z nią sukcesy… –
usłyszałam niski głos mężczyzny w średnim wieku. Lena, krótkie trzy oddechy i
do dzieła!
- Ale widać, że
ta determinacja zaprocentowała, bo cel został osiągnięty. – odezwałam się
niepewnie, a gospodarz lekko się uśmiechnął. – Tak w ogóle, to, dzień dobry. –
dodałam, podając mu prawą dłoń, on jednak ujął ją delikatnie, uniósł do góry i
ucałował, jak prawdziwy dżentelmen.
- Witamy w
naszych skromnych progach, Magdaleno. Nareszcie możemy Cię poznać. Zbyszek nam
dużo o Tobie opowiadał.
- Mnie również
jest miło. – odpowiedziałam z uśmiechem na twarzy. – Opowiadał? A co tu o mnie
opowiadać?
- Oj, uwierz, że
same ciekawe rzeczy. – zapewnił mnie senior. – Słyszałem, że też grasz…
- Leon, nie
zamęczaj nam gościa, ciągle tylko siatkówka i siatkówka. – zaalarmowała pani
Jadzia. – Niedługo dostanę z nimi na głowę. – wyznała mi na ucho w żartach. –
Madziu, zapraszam na kawę. – wskazała na ławę, gdzie stały cztery białe filiżanki
czarnego napoju. – Nie mam niestety nic do kawy, ale zaraz… – przerwałam jej
wypowiedź.
- Ale ja coś
mam. Zaraz wrócę. – przeprosiłam i wyszłam na zewnątrz. Po drodze minęłam się z
tragarzem Zbyszkiem informując go, by jeszcze przyniósł moje ciasto i prezent
imieninowy dla ojca, w postaci dobrego koniaku i dużego notatnika z piórem
Parkera. Weszliśmy z powrotem do salonu z pakunkami, złożyliśmy życzenia
solenizantowi i muszę przyznać, że był trochę zaskoczony tym wszystkim.
- Widzę, dzieci,
że dbacie o to, bym miał czym i gdzie zapisywać statystyki podczas meczów. –
zaśmiał się, wyjmując upominki z ozdobnej torebeczki. Ale czy ja się
przesłyszałam? On powiedział: „dzieci”??
- I żebyś miał
się czym upić po meczu. – dodał Zibi, a Leonardo spojrzał na niego wymownie.
– A cóż to tak
pięknie pachnie? – zaglądnął pod wieczko papierowego kartonu. – Kruszon
kokosowy! Mój ulubiony! Magda, skąd wiedziałaś? – zachwycił się.
- No właśnie nie
wiedziałam. To wyszło zupełnie przypadkowo, bo wczoraj miałam ochotę coś upiec
– i w tym momencie Zbyszek parsknął śmiechem, – padło na kruszon, potem
niespodziewanie przyjechał Zbyszek, a o wyjeździe do Państwa, dowiedziałam się
dopiero dziś rano, tak że…
- Przypadkowo,
czy też nie, za ten placek masz u mnie dużego plusa. – zakomunikował zadowolony
Bartman senior, który już poszedł do kuchni po odpowiedni nóż do pokrojenia
specjału. Zrobiło mi się bardzo miło, naprawdę.
- A nie mówiłem,
że zrobisz furorę tym ciastem i zaplusujesz u ojca? – szepnął mi na ucho,
radosnym tonem, ZB9. Jego słowa, choć tak krótkie, to przyjemnie drażniły moje
bębenki uszne, że aż przeszedł mnie dreszcz. Boże, co ten facet ze mną robi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz