7.08.2013

Rozdział 30.



Ze łzami w oczach wybiegłam na podjazd i kiedy już miałam przekroczyć próg furtki, u moich stóp znalazł się nie kto inny, tylko Bobek. Niemiłosiernie zaczął szczekać i ujadać, raz po raz szarpiąc się z moim butem. Jasna cholera, jak on się wydostał z domu?! Przecież byłam ostrożna i zważałam na wszelkie możliwe aspekty, które w jakimś tam stopniu mogłyby mi ewentualnie przeszkodzić w ucieczce. Naprawdę nie wiem, kiedy i przede wszystkim którędy, ten mały kejter opuścił mury posesji. 

- Bobi, proszę Cię, uciekaj stąd, ale już! – powtarzałam kilkakrotnie, odpędzając go dolną kończyną. Bezskutecznie. Z każdym następnym moim ruchem, on coraz bardziej skupiał się na swojej czynności; warczał na mnie i nie pozwolił, bym oddaliła się od niego nawet o krok! Jak nie prośbą, no to groźbą. – Bobson, spitalaj, bo Cię wykastruję i wrzucę do Wisły! I sorry, ale nie będzie Ci dane ani płodzić, ani tym bardziej „wychowywać” swoich młodych! – wystawiłam w jego stronę palec wskazujący, chcąc go upomnieć i ostrzec o możliwych konsekwencjach jego zachowania. 

Zaprzestał wykonywanej przez siebie czynności, i pomimo kiepskiego oświetlenia spod klosza ulicznej lampy, można było zauważyć jego nastawione jak policyjne radary, kudłate, szare uszy. Oho!, czyżby słuchał i rozumiał, co się do niego mówi? Szybkim ruchem ręki zanurkowałam we wnętrznościach mojej torebki w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym zamknąć mu buzię. Wiem, że psom nie powinno się dawać czekolady, bo to podobno im szkodzi, ale to była moja ostatnia i jedyna, deska ratunku. Ułamałam kawałek wedlowskiego przysmaku i rzuciłam na go sporą odległość od siebie, żeby odwrócić uwagę czworonoga i móc w tym czasie zwiać. O niczym innym w tej chwili bardziej nie marzyłam, serio. Podeszłam do bramki wyjściowej i złapałam za mosiężny, kulisty uchwyt, który miał uratować mnie z opresji. Nie uratował. Kontury wrót machinalnie podświetliły się na czerwono, alarm zaczął przeraźliwie wyć, a Bobek porzucił czekoladę i przyłączył się do ogólnego jazgotu, czym wspólnie obudzili chyba pół osiedla. W akcie desperacji przerzuciłam torbę przez bramę na chodnik i zaczęłam wspinać się po jej żelaznych okuciach; w końcu wdrapywanie się po drzewach w szczeniackich latach na coś mi się przydało. Poczułam, że nagle ktoś ściska mnie mocno w pasie, więc z mojego planu wyszły, jak zwykle, nici.

- Stój! Nie uciekniesz złodziejaszku! – krzyczał, szamocząc się ze mną. W końcu uległam, bo stwierdziłam, że i tak nie mam szans na wygranie tej batalii; postawił mnie na ziemi przed sobą. Jego oczy były rozbiegane jak stado pierwszoklasistów na lekcji wychowania fizycznego; jego oczy oczekiwały odpowiedzi; jego oczy nie wierzyły w to, co zobaczyły.
- Magda?! Co Ty, do kurwy jasnej, wyprawiasz?! – nie odpowiedziałam. Osunęłam się zrezygnowana na betonowym murku i ukryłam twarz w dłoniach.
- Zbyszek, co się dzieje? Było włamanie? – jego rodzice wystrzelili jak z procy, w szlafrokach, prosto z łóżka. Oświetlili cały podjazd i wejście, stali na schodkach i wypatrywali zajścia pod furtą. Było mi wstyd, cholernie wstyd.
- Nie, wszystko w porządku, to tylko Madzia. – odpowiedział zdenerwowany.
- Magda?! Na Boga, a co ona tu robi sama w środku nocy?! – pani Jadzia szybko podbiegła w naszym kierunku i pochyliła się nad moją postacią. – Madziu, Kochanie, co się dzieje? – zapytała z troską, głaszcząc mnie po głowie.
- Ojciec, nie stój jak sztywny pal Azji i wyłącz ten kurewski alarm, bo zaraz policja się tu zjedzie! – krzyknął młodszy z Bartmanów, na co starszy rzucił pospieszne: już idę!,  i wrócił się do mieszkania.
- Przepraszam. – wydukałam przez łzy, z zatkanym nosem od napływającego kataru.
- Ale za co? – siatkarz podniósł mnie z klęczków do pionu i wsparł swoim ramieniem.
- Bo zepsułam Państwu rodzinny wieczór. – wbiłam tępo wzrok w trawę.
- Ależ, dziecko, co Ty opowiadasz?! – dołączył do naszego grona senior. – To nie Twoja wina.
- To przez babkę. – Zibi szepnął do mego ucha, a kiedy potwierdziłam skinieniem głowy, ucałował mnie w czoło, a następnie mocniej ścisnął w pasie. – Chodźmy do domu, porozmawiamy na spokojnie, a nie tu na środku ulicy.
- I dlatego chciałaś uciec, tak bez pożegnania? Źle Ci  u nas? – kobieta zapytała z troską i przejęciem, chwytając mojej dłoni.
- Nie, nic z tych rzeczy. Bardzo dobrze się tutaj u Państwa czuję, ale…
- Moja matka zachowała się karygodnie! Przepraszam Cię za nią.
- Po prostu zrobiło mi się przykro… - zastanawiałam się tylko, czy szanowna Krystyna podczas tej całej awantury przyznała się do wcześniejszej, bardzo „miłej”, rozmowy ze mną, czy udawała, że nic się nie stało.
- Poza tym, Twoje risotto, Lena, było najlepszym jakie do tej pory jadłam. O  kruszonie nie wspominając. – dodała pani Bartman, siadając obok mnie, na jednym z licznych kuchennych krzeseł, zapaliwszy uprzednio światło w pomieszczeniu. Yhym, czyli babka nic więcej nie powiedziała.
- Magda, powiedz, ale tak szczerze, czy babcia sprawiła Ci jeszcze jakąś przykrość? Bo gdyby chodziło tylko o potrawy, to wiem, że nie zachowywałabyś się tak i nie chciałabyś uciec. Musiało się coś stać! – brunet włączył funkcję „myślenie i analiza”. Cholera, jak on mnie dobrze zna! Spuściłam wzrok i czułam, jak do oczu powoli napływają łzy.
- Magdaleno? Czy jest coś, o czym my nie wiemy? – starszy z Bartmanów podszedł i położył rękę na mym ramieniu, wyczekując odpowiedzi.

Wahałam się, czy powiedzieć im prawdę, czy skłamać i udać, że wszystko jest w porządku, a ta cała akcja to tylko moja fanaberia; poza tym, nie chciałam wyjść na jakąś skarżypytę. Starałam się powstrzymać płacz, ale gromadzące się w moich oczodołach słone krople, zdradziły moją słabość na całej linii. Pękłam wewnętrznie, jak słaba bańka mydlana na silnym wietrze. Drżącym głosem zaczęłam opowiadać wszystko od początku, całą rozmowę z nestorką rodu, chociaż bardziej można to podpiąć pod spowiedź lub wywiad śledczy, a nie zwyczajną rozmowę. Trzy pary oczu patrzyły na mnie z niedowierzaniem i przerażeniem wymalowanym na ich twarzach. Zauważyłam, jak Zbyszka już nosiło; zawsze w takich momentach powiększały mu się źrenice, a długie palce dłoni nerwowo stukały o najbliżej położony mebel. Pan Leon był oburzony, użył kilku niecenzuralnych słów i obiecał, że osobiście załatwi tą sprawę ze swoją rodzicielką. Był zły, ba!, on był wściekły i absolutnie dało się to zauważyć po jego ruchach, gestach i słowach. Pani Jadzia dopytywała, dlaczego wcześniej nie zasygnalizowałam, że coś się dzieje, bo na pewno udałoby się w jakiś sposób temu zaradzić. No, nie powiedziałabym. Kurczę, zastanawiałam się, czy ta cała babcia Krystyna, zawsze pokazywała swoją wyższość nad innymi? Czy taka była od zawsze, czy tylko dzisiaj stała się cięta na mnie? Przecież chyba by mnie Zibi przed nią ostrzegł, gdyby za każdym razem do wszystkiego się doczepiała. Coś tu w takim razie musi być nie tak. W tym całym zamyśleniu, nawet nie zauważyłam, kiedy mama Zbyszka postawiła przede mną kubek gorącego kakao. 

- Wypij, Madziu, to Ci dobrze zrobi i szybciej zaśniesz.
- Dziękuję Pani. – odparłam, wycierając ostatnie, spływające po mym policzku, łzy.
- Leoś, chodź spać, teraz i tak nic nie zrobisz. Jutro też jest dzień i może wspólnie znajdziemy jakieś sensowne, odpowiednie rozwiązanie. – uśmiechnęła się delikatnie w moją stronę.
- Masz rację, Jadziu. – przytaknął. – Zbychu, zadbaj o naszego gościa i też już się połóżcie. Dosyć dziewczyna miała wrażeń, jak na jeden dzień. – żeby to było takie łatwe, drogi Leonie. Nie po takiej dawce horroru, jaką zaserwowała mi najstarsza z rodu, bo inaczej nie jestem w stanie tego nazwać. Gospodarze życzyli nam dobrej nocy i udali się na piętro do swojej sypialni. Wypiłam jednym duszkiem brązowy, słodki napój, który tak bardzo przypominał mi zapachem dzieciństwo i wakacje spędzane na wsi u cioci Irki. Byłam tak zmęczona, że nie miałam siły iść po schodach do pokoju, dlatego postanowiłam, że zdrzemnę się w salonie na kanapie, którą jeszcze przed pół godziny zajmował siatkarz. Wtuliłam się mocno w jego ciepły tors, a on oplótł mnie szczelnie rękami, dając mi tym samym poczucie bezpieczeństwa i oazę spokoju.
- Kochanie, przepraszam Cię za babkę Krychę. Nie wiem, co w nią wstąpiło, nigdy taka nie była.
- Może po prostu chciała mi uświadomić, że nie pasuję do Ciebie i nie powinniśmy ze sobą być?
- Nie opowiadaj takich głupot! W dupie mam to, co ona sobie myśli w tym głupim łbie!
- No, ale wiesz, Asia była lepsza ode mnie pod każdym względem: wysoko urodzona, dobrze wykształcona, światowa sportsmenka, a do tego ładna, zgrabna i powabna. Nie to, co ja.
- Magda! Przestań pierdolić! – podniósł głos.
- Nie krzycz na mnie!
- Przepraszam. Przepraszam Cię, Słoneczko. – ucałował me czoło, a z moich oczu ponownie zaczęły spływać łezki. – Nie dość, że ona sprawiła Ci tyle przykrości, to teraz jeszcze ja. – pogładził mnie po głowie tą swoją wielką, acz ciepłą, dłonią. – Nie daruję jej tego. Nie pozwolę, żeby ona tak Ciebie traktowała, bo obrażając Ciebie obraża też mnie.
- Widocznie na to zasługuję. – wycedziłam przez zęby, pociągając nosem. Brunet poderwał się z miejsca i końcem palca uniósł do góry mój podbródek, chcąc tym samym zmusić mnie, bym patrzyła prosto w jego oczodoły. Nie chciałam już dłużej drążyć tego tematu, nie chciałam już więcej wylewać łez, chciałam się położyć spać. Ale cóż ja na to poradzę, że jego zielonkawe patrzałki działają jak magnes? – raz spojrzysz i nie potrafisz się od nich oderwać. Pomimo tego, że w pomieszczeniu panowała szeroko pojęta ciemność, a nikłą wiązkę światła dawała jedynie malutka lampka w rogu, od jego oczu bił oszałamiający blask.
- Magdziuś, posłuchaj mnie teraz uważnie. Jest mi strasznie wstyd za moją babkę i nie potrafię wytłumaczyć jej poczynań, ba!, ja nawet nie zamierzam tego w ogóle robić. Poza tym mam głęboko w dupie jej opinie, bo najważniejsze jest to, że mamy siebie, że jesteśmy razem i się kochamy. I ja nie będę zmieniać Ciebie na żadną inną kobietę, tylko dlatego, że matka mojego ojca ma jakieś chore fanaberie. Jesteś dla mnie ideałem pod każdym względem i naprawdę nie ma dla mnie znaczenia z jakiej rodziny pochodzisz, jak wyglądasz, ani czym się zajmujesz – to wszystko jest gdzieś na samym szarym końcu. Mogłabyś być biedna, mogłabyś być brzydka i gruba, mogłabyś mieszkać pod mostem, mogłabyś być największym tumanem świata, a i tak kochałbym Cię miłością bezgraniczną. A wiesz, dlaczego? Bo wszystko, bo całe Twoje piękno, kryje się tutaj. – ujął moją dłoń w swoją i przyłożył na wysokości mojego serca. – Najważniejsze jest to, kim jesteś, co sobą reprezentujesz i jakie wartości kryjesz wewnątrz. Odkąd Cię poznałem, w moim życiu nastała całkowita rewolucja, dzięki Tobie stałem się innym człowiekiem i nie żałuję tych długich starań o Twe względy, nie żałuję naszych spotkań i męczących podróży do Poznania. Już od samego początku naszej znajomości czułem, że jesteś wyjątkową dziewczyną, i uwierz mi, ale uważam, że nic nie dzieje się bez przyczyny, bo wszystko ma swój cel. I tak, jak każdy statek płynie do wyznaczonego mu portu, tak ja dotarłem do Twojego serca i tam zarzuciłem kotwicę. Kocham Cię, Lenka. – nastała cisza, grobowa cisza. - Zapytasz, za co? Nie za nic. Kocham Cię za to, że jesteś. Rozumiesz? – jak Boga kocham, oniemiałam. 

Zdębiałam, bo nie sądziłam, że stać Zbyszka na taki długi wyznaniowy monolog. Nie będę ukrywać, że zrobiło mi się bardzo miło, słysząc tyle ciepłych słów na swój temat. Świdrował mnie tym swoim elektryzującym spojrzeniem, oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi z mojej strony. Jego wyznanie zbiło mnie całkowicie z tropu i powaliło na kolana na tyle, że zapomniałam języka w gębie. Rozpłakałam się. Tak, kolejny raz tej nocy się rozpłakałam. Ale nie ze smutku i przejęcia; tym razem ze szczęścia; ze szczęścia, że mam u swego boku kogoś takiego, jak Zibi… Przytulił mnie najmocniej jak tylko było to możliwe, ale oczywiście z nieskazitelnym wyczuciem i nie musiałam się obawiać o połamane żeber; gładził ręką moją głowę, zaplatając co jakiś czas na palec kosmyk moich długich włosów. Rozkoszowałam się zapachem jego perfum, które za każdym razem działały na mnie jak płachta na byka. Przymknęłam powieki i tkwiąc w tak szczelnym uścisku, zebrało mi się na życiowe refleksje. Podobało mi się w nim to, że pomimo swojej olbrzymiej postury i masy ciała; pomimo tego, że na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie największego sukinsyna świata; pomimo tego, że czasami zachowywał się na boisku, jakby postradał zmysły i chciał rozpierdolić wszystkich przeciwników i połowę konfederacji FIVB; i wreszcie, pomimo tego, że wszyscy określają go zadufanym w sobie bucem i burakiem – pomimo tego i jeszcze wielu innych aspektów, o których ja nie chcę teraz mówić, on potrafi być czułym, delikatnym, kochającym facetem z duszą romantyka. Niemożliwe? A jednak. I wiele osób postrzega go właśnie w tych pierwszych kategoriach, nie wiedząc, jaki jest naprawdę. Ja miałam okazję, i dziękuję za to Bogu, poznać go od tej drugiej strony i wiem, że było warto, bo pod tą grubą warstwą walecznego i złego wojownika, kryje się mężczyzna pełen uczuć i troski o drugą osobę.
***
 O miejsce w ścisłym finale walczyła w drugim półfinale Zaksa z Jastrzębskim Węglem, i to ta pierwsza została nominalnym przeciwnikiem drużyny z Podkarpacia. Oczywiście, żeby nie było zbyt pięknie i zbyt łatwo, panowie z obu ekip mieli na swoich kontach po dwa punkty i o tym, kto zawiesi na szyi złoto, miał zadecydować ostatni, piąty mecz, rozgrywany w Kędzierzynie Koźlu, zaplanowany na przedostatnią sobotę kwietnia. Chciałam zrobić Zbyszkowi niespodziankę i zawitać na hali Podpromie, ale niestety zarząd Zaksy tak zorganizował zakup biletów, że o meczu na żywo mogłam sobie tylko pomarzyć. Strasznie nad tym ubolewałam i zaczęłam kombinować, co by tu zrobić, żeby się tam jednak jakoś dostać. Nie było opcji, abym jechała tam taki hektar koczować przed kasą Bóg wie, jak długo, a w efekcie bileciku i tak nie udałoby mi się kupić. Musiałam zatem uruchomić inne źródła informacji. Po popołudniowym treningu poszłam do gabinetu trenera Gutka, który był moją ostatnią deską ratunku. Znał trochę tego siatkarskiego światka i liczyłam na to, że ma jakichś znajomych w Kędzierzynie. Zależało mi na tym jak diabli, użyłam chyba wszystkich możliwych argumentów, jakie mogłabym użyć w odpowiedzi na pytanie: „dlaczego muszę tam być?”. Czy będę mogła wcielić w życie mój niecny, tajemniczy plan? Wszystko w rękach pana Adama…
 ***

 20. kwietnia, godzina 8:32. Pociąg TLK relacji: Szczecin Główny – Kraków Główny, właśnie wystartował z poznańskiego dworca. Pomimo tłoku i wielu pasażerów, udało mi się znaleźć wolne miejsce, na którym będę spoczywać przez najbliższe pięć godzin z hakiem. Żeby mi się nie nudziło, wzięłam ze sobą muzyczny czasoumilacz w postaci mojej ukochanej mp4 i książkę, która, podobno, jest dobra na wszystko. Nałożyłam zatem słuchawki na uszy i zagłębiłam się w stronicach powieści Katarzyny Grocholi – „Trochę większy poniedziałek.” Lubiłam dzieła autorstwa tej kobiety, a w mieszkaniu mam całą kolekcję jej poprzednich egzemplarzy.
Czas zleciał jak z bicza strzelił i nim się spostrzegłam, dojeżdżaliśmy powoli do mojego celu. Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy do torebki, narzuciłam na siebie wiosenny prochowiec i udałam się w kierunku wyjścia z przedziału. Pogoda dopisywała i muszę przyznać, że jak ja końcówkę kwietnia, było bardzo ciepło i słonecznie. W końcu! Bo przecież już nie mogłam patrzeć na wiecznie leżący śnieg na ulicach; lubię go, lubię też zimę, ale bez przesady, bo ile można? Co za dużo, to niezdrowo. Wraz z nadejściem wiosny wstąpiło we mnie nowe życie, jakby ktoś zaaplikował mi nieuzasadniony zastrzyk energii. A może to miłość tak na mnie działa, kto wie? Nie mniej jednak w radosnym nastawieniu opuściłam wnętrze pociągu i podążałam wraz z tłumem ludzi do wyjścia na miasto. To była moja pierwsza wizyta w Kędzierzynie i nie wiedziałam, czego się po tym mieście spodziewać, jednak z moim cudownym mini przewodnikiem jakoś dam sobie na pewno radę. Do meczu zostało jeszcze sporo czasu, dlatego postanowiłam najpierw odwiedzić jakieś małe bistro po drodze, żeby się najeść i nabrać sił do kibicowania. Skusiłam się na spaghetti bolognese, ale koło tego włoskiego przysmaku, to, to chyba w ogóle nie leżało. Nadal byłam głodna i moją ostatnią deską ratunku była cukiernia, gdzie uraczyłam się ciepłą kawą i pyszną szarlotką podaną z bitą śmietaną i listkiem mięty. Poezja i balsam na mą duszę w jednym. Odległość, jaką miałam do pokonania wynosiła, według szanownego Google -  Maps, trochę ponad pięć kilometrów, dlatego nie chcąc się szamotać w przepełnionych autobusach podmiejskich, wzięłam sobie taksówkę. Po kwadransie stałam już przed, tak znaną mi z telewizji, Halą Azoty i aż własnym oczom nie wierzyłam, że tam jestem. Kibice, poubierani w granatowo - białe koszulki swojej drużyny, napływali ze wszystkich stron, zajmując miejsce w kolejce prowadzącej do wejścia na obiekt. Na chwilę obecną byłam neutralna i z nikim się nie utożsamiałam, ale chwilę później znalazłam się w toalecie, gdzie załatwiłam sprawy fizjologiczne i nałożyłam na siebie Bartmanową koszulkę w pasiaki. Mam nadzieję, że żaden kędzierzyński kibic mi nie wpierdzieli za to, że będę dopingować ich rywali. Weszłam na halę i skierowałam się do sektora 8., w którym to miałam zasiąść, niemal na samej górze, bo w dziewiątym rzędzie, ale może to i dobrze - nie będę się tak rzucać w oczy. Przecież działam in – cognito. Przynajmniej na razie. Trybuny stopniowo zaczęły się wypełniać do ostatniego miejsca, a ja rozglądałam się co chwilę nerwowo, aby w razie takiej potrzeby, szybko się zakamuflować przed niepożądanymi osobnikami.
- Lena? – usłyszałam, kiedy byłam odwrócona w stronę Klubu Kibica. Przeklinałam w duchu imię tego niegodziwca, który mnie rozpoznał i aż się bałam spojrzeć w jego kierunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz