7.08.2013

Rozdział 27.



- Zibi? – odezwałam się, kiedy usłyszałam zdyszany głos siatkarza po drugiej stronie słuchawki.
- No cześć, Słoneczko. Co tam nowego? Już po zajęciach?
- Po jakich, kuźwa, zajęciach? Przecież są wakacje!
- Madziu, wszystko w porządku? – zapytał zmartwiony.
- Możesz mi wytłumaczyć, jakim cudem w środku lata na ulice spadł śnieg? – dodałam już nieźle zirytowana.
- Kochanie, ale przecież jest zima.
- Dupa, a nie zima! Chyba komuś się pory roku pomyliły, albo ten świat już totalnie powariował! Pakuję się i zaraz jadę do Zielonej Góry na Wasz mecz z Niemcami.
- Słucham?!
- No dobrze słuchasz. Chciałam Ci zrobić niespodziankę, ale cóż…
- Magda, ale już dawno jest po Memoriale. Ba!, już dawno po Igrzyskach. PlusLiga w pełni.
- No, ale jak to? – poziom mojego zdezorientowania sięgał apogeum.
- Ejże, co się z Tobą dzieje? – słyszałam, że jest coraz bardziej poddenerwowany, nie wiedzieć dlaczego.
- A co ma się ze mną dziać?
- Jassssna cholera! – rzucił ostro, po czym zamilkł na moment.
- Co jest?
- Kochanie, czy może przypadkiem nie zaliczyłaś dziś jakiegoś upadku?
- Skąd wiesz? Widziałeś tą akcję? – zapytałam z przejęciem, myśląc, że może czasami czaił się gdzieś za jakimś budynkiem i mnie obserwował.
- Nie no, nie widziałem, bo niby jak, skoro jestem w Rzeszowie? Ale wnioskuję to po Twoim zachowaniu. Kurde, Magda, nie jestem lekarzem, ale obawiam się, że sytuacja znowu się powtórzyła.
- Jaka sytuacja? – dopytywałam, chodząc nerwowo po pokoju.
- Kotku, obiecuję, że zadzwonię po treningu i wszystko Ci opowiem, bo już mnie tu wołają. Nie denerwuj się i nie myśl o tym wszystkim. Kocham Cię, pa! – no i się rozłączył, a ja stałam jak taka pokraka z rozdziawioną paszczą, bo nie wiedziałam, co jest grane. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko czekać, aż Zibi zadzwoni i mam nadzieję, że mnie oświeci.

***

Czy można mieć większego pecha? Czy można w przeciągu tak krótkiego czasu dwukrotnie stracić pamięć? Los się chyba na mnie uwziął i daje mi nieźle popalić. Nie sądziłam, że ten upadek tak mocno odbije się na moim zdrowiu. Nie sądziłam, że życie potrafi być tak bardzo przewrotne, że raz jesteś na wozie, a raz pod wozem; że potrafi płatać takie figle… A dopiero co zaczęłam na nowo żyć i oswajać się z sytuacją… Zastanawiałam się tylko, kto za tym wszystkim stoi i dlaczego poddaje mnie takim próbom, bo nie powiem, że do łatwych one należą. Zbyszek opowiedział mi wszystko, co się działo od momentu wypadku, aż do chwili obecnej. Początkowo nie chciałam mu wierzyć, ale kiedy jego słowa poparła Ewa, nie miałam już żadnych wątpliwości. W sumie to nie chciałam nawet tego słuchać, bo i po co? Żeby przeżywać wydarzenia, na które i tak nie miałam wpływu? Dowiedziałam się tylko najważniejszych rzeczy o wypadku, o pobycie w klinice, podbojach miłosnych Zbyszka i o akcji z Arkiem, no u niech już tak pozostanie. Swoją drogą, teraz wiem, dlaczego tak dziwnie się zachowywał jak oddawał mi zgubę na ulicy. Cóż, będę musiała coś z tym fantem zrobić, tylko jeszcze nie wiem, co. poza tym, zdziwił mnie widok Kaśki w naszym mieszkaniu i to, że Majka już tuli w swoich ramionach Blankę, bo przecież według moich chorych urojeń, dopiero co się dowiedziała, że jest w ciąży. Ciężko jest znów się wbić w jakiś tam rytm i przyzwyczaić się do nowej sytuacji, ale nie mam innego wyjścia, muszę zacisnąć zęby i żyć dalej. Wierzę, że rodzina, znajomi, no i oczywiście Zibi, będą mnie wspierać w powracaniu do żywych. Siatkarz namówił mnie na wizytę u, podobno, mojego profesora ze szpitala. Prywatną, bo prywatną i za niemałą kasę, ale co miałam zrobić, jak niemalże siłą mnie zaciągnął, najpierw do swojego auta, a potem do jego gabinetu? Przyjechał z Podkarpacia specjalnie po to, żeby zawieźć mnie do Zielonej Góry na spotkanie z moim, rzekomym, wybawicielem, którego ja w ogóle nie kojarzyłam. Mało tego, zapłacił za wizytę, mimo iż kategorycznie mu tego zabroniłam i jeszcze cieszył się jak dzieciak, kiedy przywaliłam mu za to zdrowo z torebki. Uparty osioł z niego, normalnie jak Kłapouchy ze Stumilowego Lasu. Poza tym, może śmiało zdawać na medycynę, bo doktor pochwalił go za postawienie słusznej diagnozy i za szybki czas reakcji. Nie pamiętam go, ale muszę przyznać, że już od pierwszej chwili, kiedy przekroczyłam próg jego gabinetu, gościu przypadł mi do gustu. Siwy, starszy pan, ale za to jaki elegancki i żartobliwy! Normalnie nie mogłam wyjść z podziwu i jedynie żałowałam tego, że nie mogę odtworzyć żadnych naszych wcześniejszych rozmów i spotkań w szpitalu. Co mi zalecił? Aktywny tryb życia, dużo miłości, zero stresu i powracania do tego, co było. No i jeszcze zapisał na recepcie jakieś tabletki na wzmocnienie, i to by było na tyle.

***

Od jakiegoś już czasu miałam w planach odwiedzić moją ukochaną Majkę i jej przesłodką córeczkę, jednak co chwilę pojawiała się jakaś przeszkoda, która skutecznie mi to uniemożliwiała. A to nauka, treningi, a to spotkanie ze Zbyszkiem, wizyta u lekarza i tak w kółko. Teraz mam troszkę luźniejszy grafik, dlatego chętnie skorzystam z zaproszenia przyjaciółki i potowarzyszę jej przez najbliższe dwa dni. Z radosnym uśmiechem na twarzy przemierzałam poznańskie ulice, bo już nie mogłam doczekać się spotkania z Mają i jej „rodzinką”. Już od samego przekroczenia progu mieszkania Filipa, w powietrzu unosiły się zapachy niemowlęcych oliwek i chusteczek nawilżających, które za każdym razem działały na mnie jak narkotyk. Rozpłaszczyłam się w przedpokoju, zdjęłam kozaki i zaniosłam do kuchni przygotowane przeze mnie smakołyki, żeby by nie było, że na nich żeruję. Oczywiście Urban zdążył mnie ochrzanić za tą wałówkę, jednocześnie twierdząc, że jednak jego kuchnia i tak nie przebije mojej. Yhym, na pewno. Jego ukochana akurat przewijała małą i muszę przyznać, że radziła sobie bardzo dobrze. Przywitałam się z dziewczynami i już od razu porwałam Kruszynę i nosiłam ją na rękach. Jest cudowna. Ma tak samo duże i tak samo piękne, oczy jak Kosidowska, nie wspominając o nosku. Mieć takie maleństwo w domu to prawdziwy skarb, to największa radość jaką można sobie tylko wyobrazić. Kiedy już zasnęła mi na rękach, przełożyłam ją do kołyski i poszłam zobaczyć, co tam Filip działa w kuchni. Jego praca przeszła moje najśmielsze oczekiwania! Stałam dobre pięć minut z otwartą buzią i podziwiałam jego potrawy, których przepiękny zapach unosił się w całej kuchni i salonie. Uważam, że ze swoim talentem śmiało może startować do „Masterchefa” albo innego programu kulinarnego!
- Nie stój tak, tylko bierz się za rozkładanie naczyń. – wyrwał mnie z letargu Fifi.
- Tak jest, szefie! – odpowiedziałam, salutując mu z uśmiechem na twarzy. Podeszłam do szafki i wyjęłam trzy sztuki bieluteńkich talerzy.
- Cztery, Lena, cztery.
- Po co cztery? Przecież jest nas trójka.
- Owszem, ale będziemy mieć jeszcze jednego gościa. – wyszczerzył zęby.
- Ewa? Zaprosiliście Ewę?
- Ewka to już pewnie dawno testuje z Maćkiem kamasutrę. – zaśmiał się pod nosem nasz kucharz.
- Filip! – skarciła go Majka. On jednak tylko rozłożył szeroko ręce, a jego mina wyrażała odpowiedź w stylu: „No co?”.
- A więc? – dopytywałam zaciekawiona, rozkładając cztery nakrycia na stole w salonie.
- Dowiesz się w swoim czasie. – Maja puściła mi oczko i poszła się przebrać do sypialni, jak to stwierdziła, w coś bardziej eleganckiego.
- No to ładnie. Ciekawa jestem, co Wy tu knujecie za moimi plecami. – skwitowałam oburzona, szukając w szufladkach sztućców. 

Po niespełna pół godzinie siedzieliśmy już przy suto zastawionym stole, jakby to miała być normalnie jakaś wielka uroczystość. Nie wiem, po co Urban tyle tego naszykował, nawet armia wojska by tego nie pochłonęła. Nie muszę chyba mówić, że moje zakąski wymiękały przy wyszukanych daniach doktorka, które nie tylko ładnie pachniały, ale i na sam widok ślina mi leciała, normalnie jak niemowlakowi podczas przebijania się ząbków. Czekaliśmy tylko na tego tajemniczego gościa i szczerze mówiąc, już mnie denerwowało to, że on się spóźnia, bo tu jedzenie stygnie. Kiedy tak patrzyłam tępo w pusty talerz i upijałam kolejny łyk czerwonego, wytrawnego wina, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Filip wstał i skierował się do wejścia, mówiąc, abyśmy zaczekały na nich w salonie. Kolejny raz próbowałam podpytać Majkę, kogo zaprosili i dlaczego nie chce mi nic powiedzieć, ale ona oczywiście milczała jak grób, podśmiechując się od czasu do czasu. Wkurzyłam się, że ma przede mną jakieś tajemnice i powiedziałam sobie, że nie odezwę się do niej do końca wieczoru.
- Jest i nasz gość. – Urban wkroczył radośnie do pomieszczenia, taszcząc na ramieniu torbę sportową.
- Chcesz powiedzieć, że ten wielki tobół będzie jadł z nami kolację? – odparłam zirytowana.
- Tobół nie, ale jego właściciel, owszem. – usłyszałam, wynurzający się z korytarza, jakże mi znajomy męski głos. – Witam szanowne Panie. – Kosidowska pomachała radośnie do niego ręką, po czym zaraz zasłoniła nią swe usta, by nie wybuchnąć salwą śmiechu. Nie wiem, co było w tym takiego śmiesznego, ale w imię kultury osobistej, postanowiłam odwrócić się w stronę przybysza.
- O matko z córą! Zbyszek?! Co Ty tutaj robisz?! – wydarłam się na cały głos, mało co nie budząc Blanki.
- No masz… A może by tak się wpierw przywitać? Myślałem, że powiesz coś w stylu: „Kochanie, cieszę się, że Cię widzę”, a Ty wyskakujesz od razu z takim tekstem. Echh, kobiety. – westchnął, kręcąc przecząco głową.
- Wariacie Ty! Oczywiście, że się cieszę! – wstałam od stołu i rzuciłam się siatkarzowi na szyję. – Nawet bardzo! – poprawiłam się, następnie zatapiając się w jego usta.
- No ja myślę! – skwitował, przytulając mnie mocno do siebie.
- Halo, halo! Dosyć tych czułości. – rozdzielił nas gospodarz domu i podprowadził do stołu.
- Ejże, noo! Daj mi się nacieszyć moją dziewczyną. – oponował Zbigniew.
- Jeszcze zdążycie się sobą nacieszyć. Macie to jak w banku. – zapewniała nas blondynka, która zaczęła wykładać na półmiski wykwintne dania.
- Ależ Wy jesteście walnięci. Dlaczego mi nie chcieliście powiedzieć, że zaprosiliście Zbyszka?
- Jakbyśmy Ci powiedzieli, to by nie było niespodzianki, prawda, Maju?
- Dokładnie! Zaskoczona? Właśnie taka miała być Twoja reakcja. – dodała świeżo upieczona mamusia, a ja spojrzałam na nią, wypowiadając bezgłośne: „dziękuję”. Zajadaliśmy się pyszną obiadokolacją, rozmawiając na przeróżne tematy i śmialiśmy się tak głośno, że po chwili najmniejsza domowniczka dała o sobie znać. Kosidowska poszła po Blankitę, którą następnie wręczyła Filipowi, a sama udała się do kuchni przygotować mleko.
- Ekhm – chrząknął Urban. – No bo widzicie, my mamy do Was sprawę. A właściwie to dwie sprawy. – poprawił się po chwili.
- Cholera, wiedziałem, że to zaproszenie nie jest bezinteresowne. Wiedziałem, że za tym się coś kryje. – rzucił żartobliwie Zbysław, a ja tylko skarciłam go wzrokiem.
- No popatrz, jaki z Ciebie przebiegłe lis, no! – podsumowała go Maja, przynosząc oprócz butelki z białym płynem, dwie małe koperty.
- Ledwo Blankę od cyca odstawiłaś, a już podajesz jej malibu?
- Zbyszek! – upomniałam go, szturchając mocno w ramię. Co z tego, skoro on przez te swoje twarde mięśnie, pewnie i tak nic nie poczuł.
- Lena, daj spokój. My tu sobie żartujemy, prawda? -
- Prawda, prawda, Majki. 
- Dobra, widzę, że Fifi się nie garnie do podjęcia tematu, więc niech zajmie się karmieniem Blaneczki, a ja zrobię to za niego. Kochani, chcielibyśmy zaprosić Was na dwie, bardzo ważne dla nas, imprezy. Można powiedzieć, że będzie to dwa w jednym. – powiedziała, po czym podała nam dwa śnieżnobiałe kartoniki.
- 11 maja. Ślub i chrzciny. No proszę, proszę! Gratulacje! – pierwszy odezwał się Bartman, który nie mógł wytrzymać i kukał mi przez ramię, żeby zobaczyć, co wewnątrz jest napisane.
- Majku, jak ja się cieszę! – na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech, a chwilę później tonęłyśmy w swoich objęciach, nie kryjąc łez wzruszenia.
- Ale wiecie, że w nazwie tego miesiąca nie ma, podobno szczęśliwej, literki „r”?
- Zibi, my specjalnie wybraliśmy taki miesiąc, żebyś swobodnie mógł go wypowiedzieć.
- Co masz na myśli? – zapytał, nalewając sobie kolejną lampkę Primitivo di Manduria.
- No przecież to nie ja miałam problem z wymawianiem „er” i nie ja chodziłam do logopedy. – rzuciła z sarkazmem moja friend.
- Ohoho, no bardzo śmieszne, bardzo. Mam Ci przypomnieć Twoje perypetie z dzieciństwa?
- Niekoniecznie. – zaśmiała się w głos. – Dobra, słuchajcie. Jest jeszcze jedna sprawa.
- Jeszcze jedna? O nie. Co za intrygę uknuliście! – zbuntował się w żartach atakujący.
- A co myśleliście? Że bycie chrzestnymi do niczego Was nie zobowiązuje? – zaśmiał się doktorek. – Blanka jest nakarmiona, zaraz jeszcze pampersa jej zmienię, my idziemy do kina, a Wy z nią zostaniecie. Bo zostaniecie, prawda? – spojrzeliśmy na siebie ze Zbysiem porozumiewawczo.
- No jasne, że zostaniemy. – odpowiedzieliśmy jednogłośnie. 

Narzeczeni, rodzice, jakkolwiek by ich określić, korzystając z okazji, bardzo szybko się ulotnili, zostawiając nas w doborowym towarzystwie. Siedzieliśmy sobie tak z Kruszyną już dobre dwie godziny, a ona wcale nie była ani zmęczona, ani śpiąca. Wręcz przeciwnie, oczy miała duże jak pięć złotych; ja trzymałam ją na rękach, a Zibi głaskał jej malutkie paluszki, powtarzając co chwilę, że to piękne dziecko. To prawda. Blanka była prześliczna, ale nie ma się co dziwić, urodę odziedziczyła po mamusi. Dobrze, że tak mało cech dostała w spadku po nikczemnym biologicznym ojcu, Dariuszu. Widziałam, z jaką miłością i czułością Filip zajmuje się maleńką i jestem przekonana, że będzie dla niej o sto razy lepszym ojcem, niż Daras. Widziałam również, jak Bartman spogląda na ten mały, dwumiesięczny Cud. Koniecznie chciał wziąć ją w swoje ramiona, bo stwierdził, że musi się wprawiać w nową rolę. Nie miałam nic przeciwko, jest ojcem chrzestnym, więc niech też wykaże trochę inicjatywy. Jednym słowem mówiąc: Zbyszek był nią oczarowany. W jego patrzałkach buszowały radosne iskierki, a z ust w ogóle nie schodził promienny uśmiech. Kto by pomyślał, że taki dwumetrowiec będzie miał zapędy do opieki niemowlaka! Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona, bo myślałam, że będzie unikał tego jak ognia, a tu taka niespodzianka. 

- Ciekawe, co ona sobie myśli w tej swojej małej główce, nie? – przerwał trwającą ciszę, patrząc na twarz Blanki niczym w hipnozie.
- Pewnie to, żeby rodzice prędko wrócili, bo niedobrzy chrzestni się nad nią pastwią. – zachichotałam.
- No przestań, lepszych rodziców zastępczych niż my, nie znajdzie na całym świecie. – powiedział z powagą. - Uważasz, że się sprawdzimy?
- A czemu mielibyśmy się nie sprawdzić? – usiadłam obok niego, uprzednio stawiając na ławie dwa kubki z gorącą kawą.
- To znaczy, źle się wyraziłem. Ty się na pewno sprawdzisz, ale ja? Ja jestem daleko od Was, spotykamy się sporadycznie, jestem ciągle w rozjazdach, uwięziony przez treningi… Nie będę mógł jej odwiedzać tak często, jak Ty. – odparł ze smutkiem, który od razu był widoczny na jej twarzy. – A nie chcę jej zaniedbywać. Chcę być dobrym ojcem chrzestnym.
- Miśku… - przytuliłam się do bartmanowego boku, opierając głowę na silnym, wytatuowanym ramieniu. – Blanka teraz jest jeszcze malutka i nie rozpoznaje twarzy, nie rozumie tego, co się wokół niej dzieje. A gdy podrośnie, na pewno wybaczy Ci to, że ze względu na swoją pracę, nie zawsze mogłeś przy niej być. Nic się nie martw. W końcu, przecież nie będziesz grał w siatkówkę do siedemdziesiątki. Odbijecie sobie wszystkie zaległości na stare lata. – zmierzwiłam jego czarne włosy, w geście pocieszenia i wstałam po cukier, bo mi się przypomniało, że Zbyszek go używa.
- Lenka, ale najważniejsze są początki. Nie znasz tego powiedzenia, że jakie wrażenie zrobisz za pierwszym razem, tak zapadniesz w pamięć na całe życie? – odpowiedział, układając naszą śpiącą podopieczną do łóżeczka, ustawionego w drugim końcu salonu.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się przejmujesz tą sytuacją, Kochanie.  – wzięłam do ręki naczynie z czarną cieczą i zaczęłam delektować się jej zniewalającym smakiem. – Przecież Ty nie jesteś jej ojcem, żeby mieć takie problemy.
- Ale chcę zrobić dobre wrażenie; chcę, żeby Blanka za jakieś naście lat mogła powiedzieć: „kurczę, ale mam fajnego wujka”, a nie: „mój chrzestny mnie prawie w ogóle nie odwiedza, znam go tylko ze zdjęć i telewizji”. – patrzyłam na niego naprawdę w wielkim skupieniu i z uwagą słuchałam jego monologu. Bidulek, naprawdę się tym przejął.
- Prezenty zawsze będziesz mógł wysłać pocztą. – wystawiłam język w jego stronę.
- Lenuś, weź przestań. Prezenty nie są najważniejsze. Najważniejsze jest wsparcie i pomoc. Co z tego, że będę jej robił drogie i wypasione prezenty, skoro nie będę mógł być przy niej w najważniejszych momentach jej życia?
- A kto Ci powiedział, że nie będziesz w najważniejszych momentach jej życia?
- No przecież non stop jestem w rozjazdach i, nie wiem, może moja praca będzie kolidowała z wydarzeniami egzystencjalnymi Blanki. – nie wiem, co mu się zebrało na takie zwierzenia. Zachowywał się tak, jakby to było jego dziecko, a nie chrześnica.
- Wiesz, co? Napij się kawy, bo gadasz takie pierdoły, że chyba brakuje Ci kofeiny w organiźmie.
- Wolę Redzia.
- Ani mi się waż pić to gówno!  Kategorycznie zabraniam, a już przynajmniej w moim towarzystwie. – wyciągnęłam palec wskazujący w jego kierunku, przybierając przy tym srogą minę.
- Cóż Ci na to poradzę, to taki mój nałóg. – rozłożył bezwiednie ręce, jak ksiądz w kościele.
- Phi! Też mi coś. – prychnęłam z kpiną, sięgając po umiejscowioną na półeczce pod ławą, gazetę.
- Aczkolwiek muszę powiedzieć, że mam jeszcze jeden, taki największy nałóg.
- Taa? Ciekawe jaki… – rzuciłam z obojętnością, przeglądając strony najnowszego numeru „Joy’a”, chociaż doskonale wiedziałam, co odpowie. Przecież to siatkówka stanowi pierwsze miejsce w jego wszelakich rankingach.
- Ciebie. – wyszeptał z subtelnością do mego ucha, aż mnie normalnie przeszedł przyjemny dreszczyk.
- Mnie? – podniosłam wzrok znad prasy. – A myślałam, że w Twoim życiu króluje tylko volley.
- Proszę Cię, nawet tak nie żartuj. Pa­miętam dzień , w którym nasze spoj­rze­nia spot­kały się po raz pier­wszy. Miałem wte­dy wrażenie, że czas się zat­rzy­mał. By­liśmy tyl­ko My. Reszta była mi wte­dy obojętna. - założył mi za ucho opadający na ramię kosmyk włosów. Zrobiło mi się strasznie miło, słysząc takie wyznanie i bez wątpienia moje lica zalały się rumieńcami, bo poczułam jak robi mi się gorąco.
- Ty słyszysz to, co mówisz? – zapytałam z lekkim uśmiechem na twarzy, nie mogąc wysilić się na bardziej sensowną wypowiedź.
- Ja tak, ale czy do Ciebie to dociera? – objął mnie ramieniem i sprzedał pstryczka w nos. - Poza tym, chodź tutaj do mnie, bo jeszcze się z Tobą tak porządnie nie przywitałem, Królewno. – gwałtowanie chwycił mnie w pasie i położył na sofie, następnie zawiesił się w powietrzu nade mną, podpierając się na jednym łokciu. Z ogromną czułością wtopił się w moje usta, nadając naszym pocałunkom coraz to szybsze tempo. Gładził moją twarz i przeczesywał między swoimi długimi palcami moje rozpuszczone włosy. Robił to zachłannie, ale z niezwykłą subtelnością, czułością. Czułam się jak w Niebie.
- Chcesz mnie udusić? – zdołałam wyrzucić z siebie, po dobrych dziesięciu minutach, będąc pod ciężarem tego wielkoluda.
- Udusić niekoniecznie, ale zjeść z chęcią. – uśmiechnął się zawadiacko, prezentując rządek swoich białych zębów.
- Jakbyś mnie zjadł, to nie miałbyś później kogo kochać. – zwróciłam mu uwagę.
- Faktycznie, to zły pomysł. – zamyślił się na chwilę, świdrując wzrokiem moją twarz.
- Uwiel­biam to, co ze mną ro­bisz! Pożerasz wzro­kiem, tu­lisz spoj­rze­niami, całujesz mrugnięciami... Nie wyob­rażam so­bie życia bez Twoich oczu, czu­le błądzących po moim ciele. 
- Madziu, kocham Cię. – wyszeptał, po czym powróciliśmy w świat namiętnych pocałunków i czułych dotyków… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz