- Zibi? – odezwałam się, kiedy
usłyszałam zdyszany głos siatkarza po drugiej stronie słuchawki.
- No cześć, Słoneczko. Co tam nowego?
Już po zajęciach?
- Po jakich, kuźwa, zajęciach? Przecież
są wakacje!
- Madziu, wszystko w porządku? – zapytał
zmartwiony.
- Możesz mi wytłumaczyć, jakim cudem w
środku lata na ulice spadł śnieg? – dodałam już nieźle zirytowana.
- Kochanie, ale przecież jest zima.
- Dupa, a nie zima! Chyba komuś się pory
roku pomyliły, albo ten świat już totalnie powariował! Pakuję się i zaraz jadę
do Zielonej Góry na Wasz mecz z Niemcami.
- Słucham?!
- No dobrze słuchasz. Chciałam Ci zrobić
niespodziankę, ale cóż…
- Magda, ale już dawno jest po
Memoriale. Ba!, już dawno po Igrzyskach. PlusLiga w pełni.
- No, ale jak to? – poziom mojego zdezorientowania
sięgał apogeum.
- Ejże, co się z Tobą dzieje? – słyszałam,
że jest coraz bardziej poddenerwowany, nie wiedzieć dlaczego.
- A co ma się ze mną dziać?
- Jassssna cholera! – rzucił ostro, po
czym zamilkł na moment.
- Co jest?
- Kochanie, czy może przypadkiem nie
zaliczyłaś dziś jakiegoś upadku?
- Skąd wiesz? Widziałeś tą akcję? –
zapytałam z przejęciem, myśląc, że może czasami czaił się gdzieś za jakimś
budynkiem i mnie obserwował.
- Nie no, nie widziałem, bo niby jak,
skoro jestem w Rzeszowie? Ale wnioskuję to po Twoim zachowaniu. Kurde, Magda,
nie jestem lekarzem, ale obawiam się, że sytuacja znowu się powtórzyła.
- Jaka sytuacja? – dopytywałam, chodząc
nerwowo po pokoju.
- Kotku, obiecuję, że zadzwonię po
treningu i wszystko Ci opowiem, bo już mnie tu wołają. Nie denerwuj się i nie
myśl o tym wszystkim. Kocham Cię, pa! – no i się rozłączył, a ja stałam jak
taka pokraka z rozdziawioną paszczą, bo nie wiedziałam, co jest grane. Nie
pozostawało mi więc nic innego, jak tylko czekać, aż Zibi zadzwoni i mam
nadzieję, że mnie oświeci.
***
Czy można mieć większego pecha? Czy
można w przeciągu tak krótkiego czasu dwukrotnie stracić pamięć? Los się chyba
na mnie uwziął i daje mi nieźle popalić. Nie sądziłam, że ten upadek tak mocno
odbije się na moim zdrowiu. Nie sądziłam, że życie potrafi być tak bardzo
przewrotne, że raz jesteś na wozie, a raz pod wozem; że potrafi płatać takie
figle… A dopiero co zaczęłam na nowo żyć i oswajać się z sytuacją…
Zastanawiałam się tylko, kto za tym wszystkim stoi i dlaczego poddaje mnie
takim próbom, bo nie powiem, że do łatwych one należą. Zbyszek opowiedział mi
wszystko, co się działo od momentu wypadku, aż do chwili obecnej. Początkowo
nie chciałam mu wierzyć, ale kiedy jego słowa poparła Ewa, nie miałam już
żadnych wątpliwości. W sumie to nie chciałam nawet tego słuchać, bo i po co?
Żeby przeżywać wydarzenia, na które i tak nie miałam wpływu? Dowiedziałam się
tylko najważniejszych rzeczy o wypadku, o pobycie w klinice, podbojach
miłosnych Zbyszka i o akcji z Arkiem, no u niech już tak pozostanie. Swoją
drogą, teraz wiem, dlaczego tak dziwnie się zachowywał jak oddawał mi zgubę na
ulicy. Cóż, będę musiała coś z tym fantem zrobić, tylko jeszcze nie wiem, co. poza
tym, zdziwił mnie widok Kaśki w naszym mieszkaniu i to, że Majka już tuli w
swoich ramionach Blankę, bo przecież według moich chorych urojeń, dopiero co
się dowiedziała, że jest w ciąży. Ciężko jest znów się wbić w jakiś tam rytm i
przyzwyczaić się do nowej sytuacji, ale nie mam innego wyjścia, muszę zacisnąć
zęby i żyć dalej. Wierzę, że rodzina, znajomi, no i oczywiście Zibi, będą mnie
wspierać w powracaniu do żywych. Siatkarz namówił mnie na wizytę u, podobno,
mojego profesora ze szpitala. Prywatną, bo prywatną i za niemałą kasę, ale co
miałam zrobić, jak niemalże siłą mnie zaciągnął, najpierw do swojego auta, a
potem do jego gabinetu? Przyjechał z Podkarpacia specjalnie po to, żeby zawieźć
mnie do Zielonej Góry na spotkanie z moim, rzekomym, wybawicielem, którego ja w
ogóle nie kojarzyłam. Mało tego, zapłacił za wizytę, mimo iż kategorycznie mu
tego zabroniłam i jeszcze cieszył się jak dzieciak, kiedy przywaliłam mu za to
zdrowo z torebki. Uparty osioł z niego, normalnie jak Kłapouchy ze Stumilowego
Lasu. Poza tym, może śmiało zdawać na medycynę, bo doktor pochwalił go za
postawienie słusznej diagnozy i za szybki czas reakcji. Nie pamiętam go, ale
muszę przyznać, że już od pierwszej chwili, kiedy przekroczyłam próg jego
gabinetu, gościu przypadł mi do gustu. Siwy, starszy pan, ale za to jaki
elegancki i żartobliwy! Normalnie nie mogłam wyjść z podziwu i jedynie
żałowałam tego, że nie mogę odtworzyć żadnych naszych wcześniejszych rozmów i
spotkań w szpitalu. Co mi zalecił? Aktywny tryb życia, dużo miłości, zero
stresu i powracania do tego, co było. No i jeszcze zapisał na recepcie jakieś
tabletki na wzmocnienie, i to by było na tyle.
***
Od jakiegoś już czasu miałam w planach
odwiedzić moją ukochaną Majkę i jej przesłodką córeczkę, jednak co chwilę
pojawiała się jakaś przeszkoda, która skutecznie mi to uniemożliwiała. A to nauka,
treningi, a to spotkanie ze Zbyszkiem, wizyta u lekarza i tak w kółko. Teraz
mam troszkę luźniejszy grafik, dlatego chętnie skorzystam z zaproszenia
przyjaciółki i potowarzyszę jej przez najbliższe dwa dni. Z radosnym uśmiechem
na twarzy przemierzałam poznańskie ulice, bo już nie mogłam doczekać się
spotkania z Mają i jej „rodzinką”. Już od samego przekroczenia progu mieszkania
Filipa, w powietrzu unosiły się zapachy niemowlęcych oliwek i chusteczek
nawilżających, które za każdym razem działały na mnie jak narkotyk.
Rozpłaszczyłam się w przedpokoju, zdjęłam kozaki i zaniosłam do kuchni przygotowane
przeze mnie smakołyki, żeby by nie było, że na nich żeruję. Oczywiście Urban
zdążył mnie ochrzanić za tą wałówkę, jednocześnie twierdząc, że jednak jego kuchnia
i tak nie przebije mojej. Yhym, na pewno. Jego ukochana akurat przewijała małą
i muszę przyznać, że radziła sobie bardzo dobrze. Przywitałam się z
dziewczynami i już od razu porwałam Kruszynę i nosiłam ją na rękach. Jest
cudowna. Ma tak samo duże i tak samo piękne, oczy jak Kosidowska, nie
wspominając o nosku. Mieć takie maleństwo w domu to prawdziwy skarb, to
największa radość jaką można sobie tylko wyobrazić. Kiedy już zasnęła mi na
rękach, przełożyłam ją do kołyski i poszłam zobaczyć, co tam Filip działa w
kuchni. Jego praca przeszła moje najśmielsze oczekiwania! Stałam dobre pięć
minut z otwartą buzią i podziwiałam jego potrawy, których przepiękny zapach
unosił się w całej kuchni i salonie. Uważam, że ze swoim talentem śmiało może
startować do „Masterchefa” albo innego programu kulinarnego!
- Nie stój tak, tylko bierz się za
rozkładanie naczyń. – wyrwał mnie z letargu Fifi.
- Tak jest, szefie! – odpowiedziałam,
salutując mu z uśmiechem na twarzy. Podeszłam do szafki i wyjęłam trzy sztuki
bieluteńkich talerzy.
- Cztery, Lena, cztery.
- Po co cztery? Przecież jest nas
trójka.
- Owszem, ale będziemy mieć jeszcze
jednego gościa. – wyszczerzył zęby.
- Ewa? Zaprosiliście Ewę?
- Ewka to już pewnie dawno testuje z
Maćkiem kamasutrę. – zaśmiał się pod nosem nasz kucharz.
- Filip! – skarciła go Majka. On jednak
tylko rozłożył szeroko ręce, a jego mina wyrażała odpowiedź w stylu: „No co?”.
- A więc? – dopytywałam zaciekawiona,
rozkładając cztery nakrycia na stole w salonie.
- Dowiesz się w swoim czasie. – Maja
puściła mi oczko i poszła się przebrać do sypialni, jak to stwierdziła, w coś
bardziej eleganckiego.
- No to ładnie. Ciekawa jestem, co Wy tu
knujecie za moimi plecami. – skwitowałam oburzona, szukając w szufladkach
sztućców.
Po niespełna pół godzinie siedzieliśmy
już przy suto zastawionym stole, jakby to miała być normalnie jakaś wielka
uroczystość. Nie wiem, po co Urban tyle tego naszykował, nawet armia wojska by
tego nie pochłonęła. Nie muszę chyba mówić, że moje zakąski wymiękały przy
wyszukanych daniach doktorka, które nie tylko ładnie pachniały, ale i na sam
widok ślina mi leciała, normalnie jak niemowlakowi podczas przebijania się
ząbków. Czekaliśmy tylko na tego tajemniczego gościa i szczerze mówiąc, już
mnie denerwowało to, że on się spóźnia, bo tu jedzenie stygnie. Kiedy tak
patrzyłam tępo w pusty talerz i upijałam kolejny łyk czerwonego, wytrawnego
wina, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Filip wstał i skierował się do wejścia,
mówiąc, abyśmy zaczekały na nich w salonie. Kolejny raz próbowałam podpytać
Majkę, kogo zaprosili i dlaczego nie chce mi nic powiedzieć, ale ona oczywiście
milczała jak grób, podśmiechując się od czasu do czasu. Wkurzyłam się, że ma
przede mną jakieś tajemnice i powiedziałam sobie, że nie odezwę się do niej do
końca wieczoru.
- Jest i nasz gość. – Urban wkroczył
radośnie do pomieszczenia, taszcząc na ramieniu torbę sportową.
- Chcesz powiedzieć, że ten wielki tobół
będzie jadł z nami kolację? – odparłam zirytowana.
- Tobół nie, ale jego właściciel, owszem.
– usłyszałam, wynurzający się z korytarza, jakże mi znajomy męski głos. – Witam
szanowne Panie. – Kosidowska pomachała radośnie do niego ręką, po czym zaraz
zasłoniła nią swe usta, by nie wybuchnąć salwą śmiechu. Nie wiem, co było w tym
takiego śmiesznego, ale w imię kultury osobistej, postanowiłam odwrócić się w
stronę przybysza.
- O matko z córą! Zbyszek?! Co Ty tutaj
robisz?! – wydarłam się na cały głos, mało co nie budząc Blanki.
- No masz… A może by tak się wpierw
przywitać? Myślałem, że powiesz coś w stylu: „Kochanie, cieszę się, że Cię
widzę”, a Ty wyskakujesz od razu z takim tekstem. Echh, kobiety. – westchnął, kręcąc
przecząco głową.
- Wariacie Ty! Oczywiście, że się
cieszę! – wstałam od stołu i rzuciłam się siatkarzowi na szyję. – Nawet bardzo!
– poprawiłam się, następnie zatapiając się w jego usta.
- No ja myślę! – skwitował, przytulając
mnie mocno do siebie.
- Halo, halo! Dosyć tych czułości. –
rozdzielił nas gospodarz domu i podprowadził do stołu.
- Ejże, noo! Daj mi się nacieszyć moją
dziewczyną. – oponował Zbigniew.
- Jeszcze zdążycie się sobą nacieszyć.
Macie to jak w banku. – zapewniała nas blondynka, która zaczęła wykładać na
półmiski wykwintne dania.
- Ależ Wy jesteście walnięci. Dlaczego
mi nie chcieliście powiedzieć, że zaprosiliście Zbyszka?
- Jakbyśmy Ci powiedzieli, to by nie
było niespodzianki, prawda, Maju?
- Dokładnie! Zaskoczona? Właśnie taka
miała być Twoja reakcja. – dodała świeżo upieczona mamusia, a ja spojrzałam na
nią, wypowiadając bezgłośne: „dziękuję”. Zajadaliśmy się pyszną obiadokolacją, rozmawiając
na przeróżne tematy i śmialiśmy się tak głośno, że po chwili najmniejsza
domowniczka dała o sobie znać. Kosidowska poszła po Blankitę, którą następnie
wręczyła Filipowi, a sama udała się do kuchni przygotować mleko.
- Ekhm – chrząknął Urban. – No bo
widzicie, my mamy do Was sprawę. A właściwie to dwie sprawy. – poprawił się po
chwili.
- Cholera, wiedziałem, że to zaproszenie
nie jest bezinteresowne. Wiedziałem, że za tym się coś kryje. – rzucił
żartobliwie Zbysław, a ja tylko skarciłam go wzrokiem.
- No popatrz, jaki z Ciebie przebiegłe
lis, no! – podsumowała go Maja, przynosząc oprócz butelki z białym płynem, dwie
małe koperty.
- Ledwo Blankę od cyca odstawiłaś, a już
podajesz jej malibu?
- Zbyszek! – upomniałam go, szturchając
mocno w ramię. Co z tego, skoro on przez te swoje twarde mięśnie, pewnie i tak
nic nie poczuł.
- Lena, daj spokój. My tu sobie
żartujemy, prawda? -
- Prawda, prawda, Majki.
- Dobra, widzę, że Fifi się nie garnie
do podjęcia tematu, więc niech zajmie się karmieniem Blaneczki, a ja zrobię to
za niego. Kochani, chcielibyśmy zaprosić Was na dwie, bardzo ważne dla nas,
imprezy. Można powiedzieć, że będzie to dwa w jednym. – powiedziała, po czym
podała nam dwa śnieżnobiałe kartoniki.
- 11 maja. Ślub i chrzciny. No proszę,
proszę! Gratulacje! – pierwszy odezwał się Bartman, który nie mógł wytrzymać i
kukał mi przez ramię, żeby zobaczyć, co wewnątrz jest napisane.
- Majku, jak ja się cieszę! – na mojej
twarzy zagościł szczery uśmiech, a chwilę później tonęłyśmy w swoich objęciach,
nie kryjąc łez wzruszenia.
- Ale wiecie, że w nazwie tego miesiąca
nie ma, podobno szczęśliwej, literki „r”?
- Zibi, my specjalnie wybraliśmy taki
miesiąc, żebyś swobodnie mógł go wypowiedzieć.
- Co masz na myśli? – zapytał, nalewając
sobie kolejną lampkę Primitivo di Manduria.
- No przecież to nie ja miałam problem z
wymawianiem „er” i nie ja chodziłam do logopedy. – rzuciła z sarkazmem moja
friend.
- Ohoho, no bardzo śmieszne, bardzo. Mam
Ci przypomnieć Twoje perypetie z dzieciństwa?
- Niekoniecznie. – zaśmiała się w głos.
– Dobra, słuchajcie. Jest jeszcze jedna sprawa.
- Jeszcze jedna? O nie. Co za intrygę
uknuliście! – zbuntował się w żartach atakujący.
- A co myśleliście? Że bycie chrzestnymi
do niczego Was nie zobowiązuje? – zaśmiał się doktorek. – Blanka jest
nakarmiona, zaraz jeszcze pampersa jej zmienię, my idziemy do kina, a Wy z nią
zostaniecie. Bo zostaniecie, prawda? – spojrzeliśmy na siebie ze Zbysiem
porozumiewawczo.
- No jasne, że zostaniemy. –
odpowiedzieliśmy jednogłośnie.
Narzeczeni, rodzice, jakkolwiek by ich
określić, korzystając z okazji, bardzo szybko się ulotnili, zostawiając nas w
doborowym towarzystwie. Siedzieliśmy sobie tak z Kruszyną już dobre dwie
godziny, a ona wcale nie była ani zmęczona, ani śpiąca. Wręcz przeciwnie, oczy
miała duże jak pięć złotych; ja trzymałam ją na rękach, a Zibi głaskał jej
malutkie paluszki, powtarzając co chwilę, że to piękne dziecko. To prawda.
Blanka była prześliczna, ale nie ma się co dziwić, urodę odziedziczyła po
mamusi. Dobrze, że tak mało cech dostała w spadku po nikczemnym biologicznym
ojcu, Dariuszu. Widziałam, z jaką miłością i czułością Filip zajmuje się
maleńką i jestem przekonana, że będzie dla niej o sto razy lepszym ojcem, niż
Daras. Widziałam również, jak Bartman spogląda na ten mały, dwumiesięczny Cud.
Koniecznie chciał wziąć ją w swoje ramiona, bo stwierdził, że musi się wprawiać
w nową rolę. Nie miałam nic przeciwko, jest ojcem chrzestnym, więc niech też
wykaże trochę inicjatywy. Jednym słowem mówiąc: Zbyszek był nią oczarowany. W jego
patrzałkach buszowały radosne iskierki, a z ust w ogóle nie schodził promienny
uśmiech. Kto by pomyślał, że taki dwumetrowiec będzie miał zapędy do opieki
niemowlaka! Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona, bo myślałam, że będzie unikał
tego jak ognia, a tu taka niespodzianka.
- Ciekawe, co ona sobie myśli w tej
swojej małej główce, nie? – przerwał trwającą ciszę, patrząc na twarz Blanki
niczym w hipnozie.
- Pewnie to, żeby rodzice prędko
wrócili, bo niedobrzy chrzestni się nad nią pastwią. – zachichotałam.
- No przestań, lepszych rodziców
zastępczych niż my, nie znajdzie na całym świecie. – powiedział z powagą. - Uważasz,
że się sprawdzimy?
- A czemu mielibyśmy się nie sprawdzić?
– usiadłam obok niego, uprzednio stawiając na ławie dwa kubki z gorącą kawą.
- To znaczy, źle się wyraziłem. Ty się
na pewno sprawdzisz, ale ja? Ja jestem daleko od Was, spotykamy się
sporadycznie, jestem ciągle w rozjazdach, uwięziony przez treningi… Nie będę
mógł jej odwiedzać tak często, jak Ty. – odparł ze smutkiem, który od razu był
widoczny na jej twarzy. – A nie chcę jej zaniedbywać. Chcę być dobrym ojcem
chrzestnym.
- Miśku… - przytuliłam się do
bartmanowego boku, opierając głowę na silnym, wytatuowanym ramieniu. – Blanka
teraz jest jeszcze malutka i nie rozpoznaje twarzy, nie rozumie tego, co się
wokół niej dzieje. A gdy podrośnie, na pewno wybaczy Ci to, że ze względu na
swoją pracę, nie zawsze mogłeś przy niej być. Nic się nie martw. W końcu,
przecież nie będziesz grał w siatkówkę do siedemdziesiątki. Odbijecie sobie
wszystkie zaległości na stare lata. – zmierzwiłam jego czarne włosy, w geście
pocieszenia i wstałam po cukier, bo mi się przypomniało, że Zbyszek go używa.
- Lenka, ale najważniejsze są początki.
Nie znasz tego powiedzenia, że jakie wrażenie zrobisz za pierwszym razem, tak zapadniesz
w pamięć na całe życie? – odpowiedział, układając naszą śpiącą podopieczną do
łóżeczka, ustawionego w drugim końcu salonu.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego tak
bardzo się przejmujesz tą sytuacją, Kochanie. – wzięłam do ręki naczynie z czarną cieczą i
zaczęłam delektować się jej zniewalającym smakiem. – Przecież Ty nie jesteś jej
ojcem, żeby mieć takie problemy.
- Ale chcę zrobić dobre wrażenie; chcę,
żeby Blanka za jakieś naście lat mogła powiedzieć: „kurczę, ale mam fajnego
wujka”, a nie: „mój chrzestny mnie prawie w ogóle nie odwiedza, znam go tylko
ze zdjęć i telewizji”. – patrzyłam na niego naprawdę w wielkim skupieniu i z
uwagą słuchałam jego monologu. Bidulek, naprawdę się tym przejął.
- Prezenty zawsze będziesz mógł wysłać
pocztą. – wystawiłam język w jego stronę.
- Lenuś, weź przestań. Prezenty nie są
najważniejsze. Najważniejsze jest wsparcie i pomoc. Co z tego, że będę jej
robił drogie i wypasione prezenty, skoro nie będę mógł być przy niej w
najważniejszych momentach jej życia?
- A kto Ci powiedział, że nie będziesz w
najważniejszych momentach jej życia?
- No przecież non stop jestem w
rozjazdach i, nie wiem, może moja praca będzie kolidowała z wydarzeniami egzystencjalnymi
Blanki. – nie wiem, co mu się zebrało na takie zwierzenia. Zachowywał się tak,
jakby to było jego dziecko, a nie chrześnica.
- Wiesz, co? Napij się kawy, bo gadasz
takie pierdoły, że chyba brakuje Ci kofeiny w organiźmie.
- Wolę Redzia.
- Ani mi się waż pić to gówno! Kategorycznie zabraniam, a już przynajmniej w
moim towarzystwie. – wyciągnęłam palec wskazujący w jego kierunku, przybierając
przy tym srogą minę.
- Cóż Ci na to poradzę, to taki mój
nałóg. – rozłożył bezwiednie ręce, jak ksiądz w kościele.
- Phi! Też mi coś. – prychnęłam z kpiną,
sięgając po umiejscowioną na półeczce pod ławą, gazetę.
- Aczkolwiek muszę powiedzieć, że mam
jeszcze jeden, taki największy nałóg.
- Taa? Ciekawe jaki… – rzuciłam z
obojętnością, przeglądając strony najnowszego numeru „Joy’a”, chociaż doskonale
wiedziałam, co odpowie. Przecież to siatkówka stanowi pierwsze miejsce w jego
wszelakich rankingach.
- Ciebie. – wyszeptał z subtelnością do
mego ucha, aż mnie normalnie przeszedł przyjemny dreszczyk.
- Mnie? – podniosłam wzrok znad prasy. –
A myślałam, że w Twoim życiu króluje tylko volley.
- Proszę Cię, nawet tak nie żartuj. Pamiętam
dzień , w którym nasze spojrzenia spotkały się
po raz pierwszy. Miałem wtedy wrażenie, że czas się
zatrzymał. Byliśmy tylko My. Reszta była mi wtedy obojętna.
- założył mi za ucho opadający na ramię kosmyk włosów. Zrobiło mi się strasznie
miło, słysząc takie wyznanie i bez wątpienia moje lica zalały się rumieńcami,
bo poczułam jak robi mi się gorąco.
- Ty słyszysz to, co mówisz? – zapytałam
z lekkim uśmiechem na twarzy, nie mogąc wysilić się na bardziej sensowną
wypowiedź.
- Ja tak, ale czy do Ciebie to dociera?
– objął mnie ramieniem i sprzedał pstryczka w nos. - Poza tym, chodź tutaj do
mnie, bo jeszcze się z Tobą tak porządnie nie przywitałem, Królewno. –
gwałtowanie chwycił mnie w pasie i położył na sofie, następnie zawiesił się w
powietrzu nade mną, podpierając się na jednym łokciu. Z ogromną czułością
wtopił się w moje usta, nadając naszym pocałunkom coraz to szybsze tempo.
Gładził moją twarz i przeczesywał między swoimi długimi palcami moje
rozpuszczone włosy. Robił to zachłannie, ale z niezwykłą subtelnością,
czułością. Czułam się jak w Niebie.
- Chcesz mnie udusić? – zdołałam
wyrzucić z siebie, po dobrych dziesięciu minutach, będąc pod ciężarem tego
wielkoluda.
- Udusić niekoniecznie, ale zjeść z
chęcią. – uśmiechnął się zawadiacko, prezentując rządek swoich białych zębów.
- Jakbyś mnie zjadł, to nie miałbyś
później kogo kochać. – zwróciłam mu uwagę.
- Faktycznie, to zły pomysł. – zamyślił
się na chwilę, świdrując wzrokiem moją twarz.
- Uwielbiam to, co ze mną robisz!
Pożerasz wzrokiem, tulisz spojrzeniami, całujesz mrugnięciami... Nie wyobrażam
sobie życia bez Twoich oczu, czule błądzących po moim ciele.
- Madziu, kocham Cię. – wyszeptał, po
czym powróciliśmy w świat namiętnych pocałunków i czułych dotyków…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz