7.08.2013

Rozdział 22.



Uniosłam do góry ciężkie powieki. Zamrugałam szybko kilka razy, zanim przyzwyczaiłam źrenice do rażącej jasności. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Otaczały mnie seledynowe ściany, mnóstwo różnych aparatów i przyrządów, które pikały na zmianę, rozbrzmiewając w czterech kątach. Szukałam wzrokiem miejsca, przez które wpadał wielki snop światła. Odwróciłam głowę w prawą stronę i to, co ujrzałam za oknem było dla mnie jednym wielkim nieporozumieniem. Jakim cudem drzewa były pozbawione liści, a gałęzie pokrywała gruba warstwa białego puchu, skoro jeszcze wczoraj świeciło piękne słońce, a cała przyroda tętniła życiem?! Chyba coś mi się przyśniło… Poczułam uderzającą falę gorąca, która mnie przyprawiła o zdenerwowanie, a aparaturę o jeszcze intensywniejsze i głośniejsze wydawanie dźwięków. Zaczęłam się dławić czymś, co miałam włożone do buzi, poczułam także jakieś dziwne kabelki w przegrodzie nosowej. Zobaczyłam nagle podchodzącą do mnie szybkim krokiem kobietę, ubraną w białe wdzianko, która krzyczała do kogoś, by prędko zawołać lekarza. Lekarza? Zaraz, zaraz! Jak to, lekarza?! Gdzie ja jestem i co do cholery się tu dzieje?! Mężczyzna w śnieżnobiałym kitlu w oka mgnieniu pojawił się przy moim łóżku i podjął próbę wyciągania dziwnej rurki z moich ust. Łapiąc świeże powietrze zakrztusiłam się głęboko, jakby co najmniej ktoś wkładał mi palec do buzi w celu wywołania odruchu wymiotnego. Pierwsze samodzielne oddechy były dla mnie bardzo trudne i nie ukrywam, że sprawiały mi kłopoty, ale jakoś dałam radę to opanować, dzięki czemu tętno się uspokoiło, a aparatura wróciła do wydawania dźwięków o normalnej częstotliwości. Mimo wszystko, czułam się jednak słaba, głowę miałam ciężką jak ołów i na dodatek jakoś tak dziwnie uwierała mnie lewa ręka, ale nie miałam siły podnieść głowy, żeby zobaczyć, co się z nią dzieje.
- Pani Magdaleno? – zapytał facet w białej szacie, świecąc latarką po moich źrenicach.
- Gdzie ja jestem? – wydukałam niepewnie, mrużąc oczy.
- Jest Pani w szpitalu, w Zielonej Górze. Profesorr Skarzyński, lekarz prowadzący.
- W szpitalu? Ale dlaczego? Co się stało? – zaczęłam panikować.
- Miała Pani bardzo groźny wypadek, na skutek którego doświadczyła Pani wielu uszkodzeń.
- To znaczy? Co mi jest? – dopytywałam, będąc jeszcze w szoku.
- Doznała Pani rozległych obrażeń wewnętrznych, złamania kończyny górnej oraz wszelakich poobijań na całym ciele. – spojrzałam z wielkim trudem na rękę i zdziwiłam się ogromnie, bo nie była usztywniona gipsem tylko zwykłym bandażem.
- Ale ja nie widzę żadnego gipsu.
- Bo kość się pięknie zrosła, a gips został już zdjęty. Teraz ma Pani tylko bandaż usztywniający.
- Jak to zdjęty?! Dziwne, że w przeciągu jednego dnia złamałam rękę, ktoś mi założył gips, następnie stwierdził, że z kością jest ok, i go zdjął. Czy to jest normalne? O co tutaj chodzi? – mialczał. - Wspaniale. – rzuciłam z przekąsem. Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć?
- Właściwie to tak. Jest jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia. Początkowe badania nie wskazywały na nic poważnego, jednakże po zrobieniu kolejnych, muszę z przykrością stwierdzić, że doszło do udaru mózgu, na skutek którego straciliśmy z Panią kontakt na blisko cztery miesiące. Była Pani w śpiączce. – powoli analizowałam słowa mężczyzny, który prawdopodobnie był lekarzem, nie wierząc w to, co mówi.
- W śpiączce? Przez cztery miesiące? – niedowierzałam.
- Tak. Szczerze mówiąc, traciliśmy już nadzieję, ale na szczęście się Pani wybudziła. Teraz musimy zrobić wszystkie badania od nowa, żeby sprawdzić, czy w Pani organizmie wszystko funkcjonuje tak, jak powinno. Proszę się nie martwić i być dobrej myśli. – powiedział spokojnie, po czym lekko się uśmiechnął i dotknął mojej dłoni.
- Nie miałam kontaktu ze światem przez tyle czasu, złamałam rękę i jeszcze mi Pan mówi, że mam się nie martwić? – dodałam zirytowana.
- Pani Magdaleno, najgorsze jest już za Panią, za nami również… Teraz będzie już tylko lepiej. Kto wie, co by się z Panią stało, gdyby nie Pani chłopak. – mężczyzna w podeszłym już wieku, posłał mi serdeczne spojrzenie, a ja czułam, że momentalnie robi mi się słabo.
- Mój chłopak?! – zapytałam zdezorientowana ostatkiem sił.
- No, tak. Gdyby szybko nie wezwał pogotowia i nie podjął próby reanimacji na miejscu wypadku, prawdopodobnie nie widzielibyśmy się teraz… – czułam jak powierzchnię moich oczu wypełnia bezbarwna ciecz, która ułamek sekundy później, spływała swobodnie po moich policzkach. – Przepraszam, czy coś się stało?
- Ja…, Ja mam chłopaka? Nie…, nie pamiętam go… - zdenerwowana, zaczęłam rzewnie szlochać.
- Proszę się nie denerwować. To normalne, po wybudzeniu z takiego stanu, że nie pamięta się od razu wszystkiego. Jest Pani jeszcze w szoku, proszę mi uwierzyć, że powolutku wszystko wróci do normy i przypomni sobie Pani fakty ze swojego życia. Porozmawiamy później, a teraz proszę odpoczywać. – wychodząc z pomieszczenia, zwrócił się jeszcze do kobiety w śnieżnobiałym stroju z zielonymi lamówkami – Siostro, proszę zadzwonić do rodziny Pani Zielińskiej, prosiłbym o przybycie. – kiwnęła głową, a on wyszedł. 

Do rodziny? A kto to jest…? – zadawałam sama sobie to pytanie wielokrotnie, jednak nigdzie nie znalazłam na nie odpowiedzi. Boże, ja nic nie pamiętam. Leżałam jak taka kłoda i nie wiedziałam nic o sobie, o swoim życiu. Nie wiedziałam nic o moim rzekomym chłopaku, który, według tego faceta w fartuchu, uratował mi życie. Jakoś dziwnie się czuję. Wczoraj było lato, dziś jest zima. Wczoraj byłam zdrowa, dziś leżę połamana z obrażeniami wewnętrznymi. Wczoraj byłam szczęśliwa, a dziś…Ech… Chciałabym, żeby ktoś mi wszystko opowiedział po kolei, od samego początku, jak to było z tym wypadkiem i co się ze mną działo przez te miesiące. Tylko do kogo mam się z tym zwrócić, skoro nikogo nie pamiętam? A może ten domniemany lekarz ma rację? Może rzeczywiście to normalne po wypadku? Nie wiem, nic już nie wiem. Pozostaje mi jedynie czekać na rozwój wydarzeń… Chyba zbyt dużo wrażeń, zbyt dużo informacji dostarczono mi w tym krótkim czasie, bo zrobiłam się strasznie senna. I nawet nie wiem, kiedy zatonęłam w objęciach Morfeusza.
Gdy ponownie się obudziłam, za oknem było już ciemno, a salę rozświetlała wisząca na suficie wielka jarzeniówka. Moją prawą rękę „zdobił”, wprowadzony do żyły za pomocą cienkiej igły, wenflon, przez który leciała kroplówka. Na parapecie przysypiał, ze spuszczoną głową, mężczyzna w średnim wieku, natomiast mały, okręcany taboret zajmowała kobieta, która chowała swoje oblicze w dłoniach. Ciężko było mi stwierdzić kim są i czy ich znam. Mimo wszystko, jednak ich postaci wydawały mi się jakiś takie znajome, nie wiedziałam tylko, gdzie ich przylepić. Chrząknęłam dość głośno, a krótkowłosa brunetka niemal podskoczyła na stołku i zerwała się na równe nogi.
- Boże, córciu! – krzyknęła, delikatnie otulając mnie swoim ramieniem, który swoją drogą wydawał mi się tak bardzo znajomy. Spojrzałyśmy sobie głęboko w oczy przez chwilę. Tak, już wiedziałam, kim ona jest. Wiedziałam też, kim jest ten wysoki szatyn z pojedynczymi siwymi włosami na skroni. Serce zaczęło mi szybciej bić. Pamiętam ich! Czułam, jakbym miała w gardle jedną, wielką kluchę, uniemożliwiającą wypowiedzenie czegokolwiek.
- Mamuś… - wyszeptałam z wielkim trudem. – Mamuś, przepraszam.
- Za co, Kochanie?
- Za ten wypadek. – czułam, jak do oczu nachodziły mi łzy.
- Lena, przestań opowiadać takie rzeczy! Nie masz mnie za co przepraszać, rozumiesz?!
- To nie była Twoja wina, to był nieszczęśliwy wypadek! – włączył się do rozmowy tata, który energicznie zeskoczył z parapetu i momentalnie znalazł się obok mnie.
- Wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze? Że ja nie pamiętam, jak do niego doszło.
- Rozmawialiśmy z Twoim lekarzem. Powiedział nam, że powoli będziesz sobie wszystko przypominać. Nie martw się niepotrzebnie, bo teraz jesteś jeszcze słaba i musisz dużo wypoczywać, by zregenerować siły. Wszystko przyjdzie z czasem.
- No, ale ja chciałabym wiedzieć, jak to się stało.
- A ja nie wiem, czy nie jest jeszcze za wcześnie na to, by dostarczać Ci tylu informacji, Rybeńko. – wymigiwała się moja rodzicielka.
- Mamo! Prędzej czy później i tak będziesz musiała mi powiedzieć, więc proszę, nie trzymaj mnie dłużej w napięciu i niewiedzy.
- Dobrze, dobrze, powiemy Ci. Tylko bądź spokojna. – oponował tata.
- No to zamieniam się w słuch. – podniosłam się na łóżku i wlepiłam swój wzrok w ich zakłopotane twarze.
- Tak naprawdę to żadne z nas, ani ja, ani tata, nie byliśmy bezpośrednimi świadkami wypadku. I ciężko nam to dokładnie opisać, bo po prostu tego nie widzieliśmy na własne oczy. To znaczy, ja widziałam, ale dopiero wtedy, jak przyjechało pogotowie i zabierało Cię do szpitala. – mówiła z przejęciem.
- To gdzie ja wtedy byłam? I w ogóle, to teraz tak sobie myślę, dlaczego jestem w Zielonej Górze, a nie w Poznaniu albo Koninie?
- Pojechałaś ze mną i moimi dzieciakami ze szkoły na wycieczkę, właśnie tutaj. Tego feralnego dnia, a właściwie wieczoru, wybrałaś się na mecz siatkówki reprezentacji Polski, bo akurat trwał Memoriał Wagnera.
- Ja byłam na meczu siatkówki?! No co Ty gadasz?! -  wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia.
- No, tak. Po meczu, Zbyszek odprowadził Cię pod schronisko młodzieżowe, w którym nocowaliśmy. Zrobiła się ule… - przerwałam jej.
- Jaki Zbyszek? Kto to jest? Nie znam go. – w jednym momencie rodzice spojrzeli na siebie z nietęgą miną, po czym przenieśli swój wzrok na moją osobę.
- Nie pamiętasz Zbyszka? - zapytali równocześnie.
- Jedyny Zbyszek, jakiego znam, to portier na mojej uczelni, który siedzi zamknięty w swojej budce, monitoruje korytarze i od czasu do czasu wyda klucze od sali.
- Lena, widzę, że cięte żarty się Ciebie trzymają. – zaśmiał się ojciec.
- Ale ja naprawdę nie znam żadnego innego Zbyszka. – odparłam z pełną powagą, a jego uśmiech momentalnie zniknął z twarzy.
- O, cholera! No to mamy problem. – rzucił.
- Dobra, mniejsza o to. No i co było później, mamo? – spojrzałam na nią wymownie, oczekując kontynuacji jej wypowiedzi.
- Później zrobiła się ulewa, tak mocno padało, że praktycznie nie było nic widać. A kiedy przechodziłaś na drugą stronę ulicy, żeby wejść do schroniska, nie wiadomo skąd, nagle pojawił się samochód, który… - zawiesiła się.
- Który mnie potrącił? – dokończyłam za nią. Kiwnęła głową na potwierdzenie, a jej oczy wypełniły łzy.
- Nawet nie wiesz, jak ja się martwiłam o Ciebie, jak się bałam, że Cię stracę, córeczko! Boże, gdyby nie Zbyszek, to nie wiem, co by się teraz z Tobą działo. Nie chce ani o tym myśleć. – pogłaskała mnie po dłoni.
- Zbyszek, Zbyszek. Wszędzie Zbyszek! Zbyszek to, Zbyszek tamto… A może oświecicie mnie i powiecie, kim on jest? – czułam się już z lekka poirytowana tymi ciągłymi zachwytami rodziców, które kierowali w stronę jakiegoś tam Zbyszka.
- Ten Zbyszek, poniekąd, uratował Ci życie. Widział to wszystko, cały ten wypadek i prawdopodobnie jest jedynym naocznym świadkiem. Szybko zareagował, zadzwonił po karetkę i udzielił Ci pierwszej pomocy, a potem poszukał w Twojej torebce telefonu i zadzwonił do mnie.
- Zaraz, zaraz… Mój lekarz powiedział mi coś podobnego, że uratował mnie mój chłopak… - zawiesiłam swój wzrok w oknie, za którym świeciła lampa miejska. - Chcesz powiedzieć, że ten cały Zbyszek to…
- To Twój chłopak. – tym razem to mama dokończyła za mnie wypowiedź.
- Mój chłopak… Nie pamiętam go… Dlaczego Was pamiętam, a jego nie?! - nie wytrzymałam. 
Zaczęłam płakać, a rodzice mocno objęli mnie swoimi ramionami i gładzili po głowie. Trwając w tym rodzinnym uścisku, przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy to przewróciłam się na bruku i rozcięłam sobie mocno kolano. Bez szycia i szwów się nie obyło. Strasznie wtedy bolało, jeszcze bardziej piekło, a ja płakałam. Ba!, płakałam, to mało powiedziane, ja wręcz dudlałam jak oszalała! I właśnie wtedy rodzice, tak samo jak i dziś, byli blisko mnie, przytulali i zapewniali, że wszystko będzie dobrze… Mogłabym mieć rozcięte obydwa kolana i cierpieć z tego powodu, niż katować się niewiedzą połowy swojego życia. Znów poczułam się jak mała, pięcioletnia dziewczynka, z tą tylko różnicą, że ona nie wiedziała wtedy jeszcze, co to prawdziwy ból… Ból, który sprawia, że czujesz się cholernie dziwnie, bo nie pamiętasz osoby, z którą prawdopodobnie łączyło Cię coś pięknego. Coś pięknego, co nazywało się miłością… Zapisu bólu w jednym obszarze pamięci, nie można wymazać zapisami szczęścia w innych, niestety… Z wielkim wysiłkiem i przymusem zjadłam skromną kolację, którą przyniosła mi salowa. Kompletnie nie miałam ochoty, ale musiałam coś przełknąć, żeby wziąć tabletki.
- Panie doktorze, dlaczego ja nie pamiętam dnia wypadku i całego okresu sprzed? – zapytałam podczas rannego obchodu
- Obserwujemy Panią, sprawdzamy…
- A to się da jakoś odtworzyć? – dopytywałam Skarzyńskiego.
- Można pomóc pamięci, oczywiście. Są różne techniki, ale teraz najlepszy dla Pani jest spokój.
- Spokój, spokój, każdy to powtarza. To jest takie nudne…
- Cóż, musimy uzbroić się w cierpliwość.
- Ale ja już tak nie mogę dłużej czekać! Jest tyle spraw, o których nie mam pojęcia… Panie profesorze, proszę mi pomóc. – spojrzałam na niego błagalnie.
- Echhh, i co ja z Panią mam? – kąciki jego ust uniosły się ku górze. - Dokończę wieczorny obchód i wrócę tutaj do Pani. Postaramy się temu coś zaradzić.
- Dziękuję Panie doktorze. - odetchnęłam z ulgą i gdzieś tam, w głębi tunelu, dostrzegłam malutkie światełko nadziei. Czekałam na niego cierpliwie z rodzicami, słuchając ich opowieści o tym, co słychać w moim rodzinnym domu.
- No, jestem. – usiadł na krzesełku. – Pani Madziu, wypróbujemy teraz starą, lekarską metodę na przypominanie sobie różnych faktów z życia. Jeśli nam się uda coś z niej wywnioskować, być może będę mógł postawić jednoznaczną diagnozę. A rodziców proszę o kontrolowanie wypowiedzi córki i zwrócenie uwagi w przypadku, gdyby nasza Gwiazda coś źle powiedziała. Proszę mi powiedzieć, co Pani wie o sobie?
- Mam na imię Magda, ale zwykle wszyscy zwracają się do mnie: Lena. Pochodzę z małej wioski niedaleko Konina, ale mieszkam i studiuję w Poznaniu. Mam trójkę rodzeństwa: Wiktorię, Sandrę oraz Przemka, no i moje dwie najlepsze przyjaciółki, Maję i Ewę, z którymi wynajmuję mieszkanie. Gram w siatkówkę na pozycji przyjmującej i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Hmm, co jeszcze… O!, lubię muzykę Latino, uwielbiam gotować… miałam kiedyś chłopaka, ale on chyba nie miał na imię Zbyszek, tak jak twierdzi mama. To był Darek, tak, Darek!  Że też muszę pamiętać tą parszywą gnidę, a nie tego, kogo powinnam…
- Ogólne informacje Pani pamięta, to bardzo dobrze! A czy kojarzą się Pani jakieś inne, nie tak bardzo odległe w czasie, wydarzenia? Może coś, co ostatnio Pani robiła, albo z kim się spotkała? – długo myślałam nad odpowiedzią na to pytanie.
- Nie, niestety nic sobie nie przypominam…
- Lenka, a pamiętasz jak w tym roku zrobiliśmy Ci urodzinową niespodziankę? – włączyła się mama.
- Nie. Nic takiego sobie nie przypominam…
- A jak byłaś z rodzeństwem na meczach Ligi Światowej w Spodku? – kontynuowała.
- Też nie.
- A pamiętasz, jak przyjechałaś z Mają na Święta Wielkanocne do nas? – tym razem pytał tata, a ja pokręciłam przecząco głową.
- A to,  że Maja jest w ciąży i związała się ze swoim lekarzem?
- Co?! Maja jest w ciąży?! Boże, nie no, nic nie wiem!
- O Zbyszka nie będę się pytać, bo to już wiemy, że go nie kojarzysz… - myślał głośno tata.
- Leszek! – skarciła go wzrokiem. - Ona nie pamięta Zibiego, ale może skojarzy jakieś spotkania z nim, wspólne wyjścia. Trening z siatkarzami w Poznaniu? Pocztówki z prezentami? Spotkanie w kawiarni w Katowicach? Jego niespodziewana wizyta w Twoim mieszkaniu? – na każde z tych pytań odpowiadałam jedno i krótkie: „nie”.
- Przepraszam, że przerywam Państwu, ale ja również tu jestem. – dał znać o swojej obecności profesor. -  Córka zwierza się Pani z takich szczegółów?
- Nie, nie. Ja po prostu zrobiłam szczegółowy wywiad z chłopakiem i przyjaciółkami Leny, żeby… - znów nie pozwoliłam jej dokończyć, bo nagle mignęła mi przez głowę pewna myśl.
- Ostatnią rzeczą, jaką w miarę pamiętam, to to, że byłam z dziewczynami na mieście, a potem na imprezie z jeszcze jakimiś chłopakami. To jacyś nasi znajomi chyba. A potem jeszcze robiłam na obiad gulasz i ogromnie się przed czymś denerwowałam, tylko nie wiem czym. I to by było na tyle.
- Denerwowałaś się, bo nie mogłaś się doczekać tego wspólnego treningu z siatkarzami, na którym miał być Zibi! – dostała olśnienia mama.
- Jest Pani pewna? – profesor spojrzał na mamę.
- Jak nigdy w życiu. W końcu to informacje z pierwszej ręki, od Mai i Ewy.
- A czy te wszystkie wydarzenia, które Państwo wcześniej wymienili… czy one miały miejsce po tym treningu?
- Tak. – rodzice zgodnie odpowiedzieli chórem.
- Hmm… - starszy, posiwiały mężczyzna zawiesił swój wzrok na moim kubku z wodą i dłuższą chwilę przetwarzał coś w myślach. Robił przy tym różne, dziwne miny, raz po raz pomrukiwał, ale w końcu się odezwał. – Chyba wiem, co się z Panią dzieje… Cierpi Pani na zanik pamięci krótkotrwałej.
- To znaczy? – zapytałam przejęta.
- To znaczy, że nie pamięta Pani wycinka swojego życia, od momentu spotkania z siatkarzami, do wypadku.
- I tak już mi zostanie? – bicie mojego serca przyspieszyło.
- Rzadko zdarzają się takie przypadki, że pacjenci zostawali w takim stanie, raczej przypominali sobie wszystko, ale stopniowo i powoli. Musimy być jednak na wszystko przygotowani. Tak jak powtarzałem wiele razy, teraz najważniejsze są dwie kwestie: spokój i czas! Ze szczególnym naciskiem na to drugie.
- I co ja mam teraz robić? – odezwałam się zrozpaczona.
- Co robić? Odpoczywać, odpoczywać i jeszcze raz odpoczywać! A, i jeszcze niczym się nie denerwować. Porobimy dodatkowe badania i będzie dobrze! Pani Madziu, proszę się uśmiechnąć. – zwrócił się do mnie z niezwykle szczerym i ciepłym wyrazem twarzy, po czym grzecznie przeprosił i pożegnał się z nami. 

***

Od momentu wybudzenia ze śpiączki minęło już kilka dni i z każdą chwilą czułam się  lepiej, o wiele lepiej. Nadal nie przypomniałam sobie nic konstruktywnego, nic, a nic. Nadal nie przypomniałam sobie mojego „chłopaka”. Stanęłam w miejscu, a to czekanie, to mnie chyba wykończy psychicznie. Odliczałam już tylko dni i godziny do opuszczenia tych smutnych murów, raz na zawsze. Dziś miał przyjść do mnie nowy lekarz prowadzący, gdyż profesor, który do tej pory się mną opiekował, przeszedł na zasłużoną emeryturę. Zdążyłam polubić tego podstarzałego dziadziusia, który podczas codziennego rannego obchodu rozbawiał mnie kawałami i czule opowiadał o swojej czteroletniej wnuczce, Karolince. Jestem mocno ciekawa, jaki będzie jego następca: równie żartobliwy i uprzejmy, czy może raczej zamknięty w sobie służbista? Mam nadzieję, że niebawem mnie odwiedzi i będę mogła zaspokoić swoje, żądne wiedzy, sumienie. Przeglądałam właśnie babskie pisemka, które podrzuciła mi w weekend Sandra, kiedy to do pokoju weszła moja ulubiona pielęgniarka z oddziału, pani Sabinka.
- Madziu, ktoś chce Ci złożyć wizytę. – oznajmiła z promiennym uśmiechem na twarzy i podeszła do kaloryfera, żeby wyregulować pokrętłem zbyt wysoką temperaturę powietrza.
- O, a któż to? – odwzajemniłam uśmiech.
- Zaraz się przekonasz. Zostawiam Cię w dobrych rękach. – kiwnęłam głową w podziękowaniu, a w drzwiach pojawił się wówczas wysoki mężczyzna z okularami na nosie. Mężczyzna o pięknych kruczoczarnych włosach, ułożonych w lekkiego irokeza. Na oko, starszy ode mnie o kilka lat, ale nie za dużo… Może trzy albo cztery, nie więcej. Miał na sobie seledynową koszulkę na długi rękaw wyciętą w serek i granatowe dżinsy, a w ręku trzymał jakieś kartki. Wyglądał niczym młody, grecki bóg, aż normalnie otworzyłam szeroko ze zdumienia usta, nie wspominając już o wybałuszeniu oczu.
- Dzień dobry, Magdaleno. – oparł swoje długie ręce o zakończenie mojego łóżka i przez dłuższą chwilę patrzył na mnie wzrokiem pełnym serdeczności, ciepła i ogólnego zainteresowania. Zastanawiał mnie jedynie fakt, dlaczego cały czas się do mnie uśmiechał.
- Dzień dobry…? – odpowiedziałam z lekkim zawahaniem.
- Jak się czujesz? – zapytał, podchodząc bliżej.
- Dziękuję, dobrze. Choć czułabym się o niebo lepiej, gdybym wypoczywała w domu i nie musiała się tutaj kisić. – odparłam.
- W to nie wątpię, ale jeszcze tro… - zaczął, ale szybko mu przerwałam.
- I co z tym wynikiem dzisiejszego tomografu?  Wiadomo już coś? – zapytałam z przejęciem, a on spojrzał na mnie z konsternacją, jakby nie rozumiał tego, co do niego mówię. Tuman jeden.
- Słucham?!
- No pytam, czy masz już wyniki mojego dzisiejszego badania. Czy ja mówię po chińsku? – zmieszał się.
- Nie, nie mówisz po chińsku, ale, zaraz… Moment… Wiesz, kim jestem, prawda? – na jego twarzy dało się zauważyć lekkie przejęcie pomieszane z zakłopotaniem.
- Tak… - potwierdziłam.
- To dobrze. – odetchnął z ulgą, a na jego twarzy pojawił się znikomy uśmiech.
- Jesteś moim nowym lekarzem… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz