Uniosłam do góry ciężkie powieki.
Zamrugałam szybko kilka razy, zanim przyzwyczaiłam źrenice do rażącej jasności.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Otaczały mnie
seledynowe ściany, mnóstwo różnych aparatów i przyrządów, które pikały na
zmianę, rozbrzmiewając w czterech kątach. Szukałam wzrokiem miejsca, przez
które wpadał wielki snop światła. Odwróciłam głowę w prawą stronę i to, co
ujrzałam za oknem było dla mnie jednym wielkim nieporozumieniem. Jakim cudem
drzewa były pozbawione liści, a gałęzie pokrywała gruba warstwa białego puchu,
skoro jeszcze wczoraj świeciło piękne słońce, a cała przyroda tętniła życiem?! Chyba
coś mi się przyśniło… Poczułam uderzającą falę gorąca, która mnie przyprawiła o
zdenerwowanie, a aparaturę o jeszcze intensywniejsze i głośniejsze wydawanie
dźwięków. Zaczęłam się dławić czymś, co miałam włożone do buzi, poczułam także
jakieś dziwne kabelki w przegrodzie nosowej. Zobaczyłam nagle podchodzącą do
mnie szybkim krokiem kobietę, ubraną w białe wdzianko, która krzyczała do kogoś,
by prędko zawołać lekarza. Lekarza? Zaraz,
zaraz! Jak to, lekarza?! Gdzie ja jestem i co do cholery się tu dzieje?! Mężczyzna
w śnieżnobiałym kitlu w oka mgnieniu pojawił się przy moim łóżku i podjął próbę
wyciągania dziwnej rurki z moich ust. Łapiąc świeże powietrze zakrztusiłam się
głęboko, jakby co najmniej ktoś wkładał mi palec do buzi w celu wywołania
odruchu wymiotnego. Pierwsze samodzielne oddechy były dla mnie bardzo trudne i
nie ukrywam, że sprawiały mi kłopoty, ale jakoś dałam radę to opanować, dzięki
czemu tętno się uspokoiło, a aparatura wróciła do wydawania dźwięków o
normalnej częstotliwości. Mimo wszystko, czułam się jednak słaba, głowę miałam
ciężką jak ołów i na dodatek jakoś tak dziwnie uwierała mnie lewa ręka, ale nie
miałam siły podnieść głowy, żeby zobaczyć, co się z nią dzieje.
- Pani Magdaleno? – zapytał facet w
białej szacie, świecąc latarką po moich źrenicach.
- Gdzie ja jestem? – wydukałam niepewnie,
mrużąc oczy.
- Jest Pani w szpitalu, w Zielonej
Górze. Profesorr Skarzyński, lekarz prowadzący.
- W szpitalu? Ale dlaczego? Co się
stało? – zaczęłam panikować.
- Miała Pani bardzo groźny wypadek, na
skutek którego doświadczyła Pani wielu uszkodzeń.
- To znaczy? Co mi jest? – dopytywałam,
będąc jeszcze w szoku.
- Doznała Pani rozległych obrażeń
wewnętrznych, złamania kończyny górnej oraz wszelakich poobijań na całym ciele.
– spojrzałam z wielkim trudem na rękę i zdziwiłam się ogromnie, bo nie była
usztywniona gipsem tylko zwykłym bandażem.
- Ale ja nie widzę żadnego gipsu.
- Bo kość się pięknie zrosła, a gips
został już zdjęty. Teraz ma Pani tylko bandaż usztywniający.
- Jak to zdjęty?! Dziwne, że w przeciągu
jednego dnia złamałam rękę, ktoś mi założył gips, następnie stwierdził, że z
kością jest ok, i go zdjął. Czy to jest normalne? O co tutaj chodzi? – mialczał.
- Wspaniale. – rzuciłam z przekąsem. Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam
wiedzieć?
- Właściwie to tak. Jest jeszcze jedna,
bardzo ważna kwestia. Początkowe badania nie wskazywały na nic poważnego,
jednakże po zrobieniu kolejnych, muszę z przykrością stwierdzić, że doszło do
udaru mózgu, na skutek którego straciliśmy z Panią kontakt na blisko cztery
miesiące. Była Pani w śpiączce. – powoli analizowałam słowa mężczyzny, który
prawdopodobnie był lekarzem, nie wierząc w to, co mówi.
- W śpiączce? Przez cztery miesiące? – niedowierzałam.
- Tak. Szczerze mówiąc, traciliśmy już
nadzieję, ale na szczęście się Pani wybudziła. Teraz musimy zrobić wszystkie
badania od nowa, żeby sprawdzić, czy w Pani organizmie wszystko funkcjonuje
tak, jak powinno. Proszę się nie martwić i być dobrej myśli. – powiedział
spokojnie, po czym lekko się uśmiechnął i dotknął mojej dłoni.
- Nie miałam kontaktu ze światem przez
tyle czasu, złamałam rękę i jeszcze mi Pan mówi, że mam się nie martwić? –
dodałam zirytowana.
- Pani Magdaleno, najgorsze jest już za
Panią, za nami również… Teraz będzie już tylko lepiej. Kto wie, co by się z
Panią stało, gdyby nie Pani chłopak. – mężczyzna w podeszłym już wieku, posłał
mi serdeczne spojrzenie, a ja czułam, że momentalnie robi mi się słabo.
- Mój chłopak?! – zapytałam
zdezorientowana ostatkiem sił.
- No, tak. Gdyby szybko nie wezwał
pogotowia i nie podjął próby reanimacji na miejscu wypadku, prawdopodobnie nie
widzielibyśmy się teraz… – czułam jak powierzchnię moich oczu wypełnia
bezbarwna ciecz, która ułamek sekundy później, spływała swobodnie po moich
policzkach. – Przepraszam, czy coś się stało?
- Ja…, Ja mam chłopaka? Nie…, nie
pamiętam go… - zdenerwowana, zaczęłam rzewnie szlochać.
- Proszę się nie denerwować. To normalne,
po wybudzeniu z takiego stanu, że nie pamięta się od razu wszystkiego. Jest
Pani jeszcze w szoku, proszę mi uwierzyć, że powolutku wszystko wróci do normy i
przypomni sobie Pani fakty ze swojego życia. Porozmawiamy później, a teraz
proszę odpoczywać. – wychodząc z pomieszczenia, zwrócił się jeszcze do kobiety
w śnieżnobiałym stroju z zielonymi lamówkami – Siostro, proszę zadzwonić do
rodziny Pani Zielińskiej, prosiłbym o przybycie. – kiwnęła głową, a on wyszedł.
Do
rodziny? A kto to jest…? – zadawałam sama sobie to pytanie wielokrotnie,
jednak nigdzie nie znalazłam na nie odpowiedzi. Boże, ja nic nie pamiętam. Leżałam
jak taka kłoda i nie wiedziałam nic o sobie, o swoim życiu. Nie wiedziałam nic
o moim rzekomym chłopaku, który, według tego faceta w fartuchu, uratował mi
życie. Jakoś dziwnie się czuję. Wczoraj było lato, dziś jest zima. Wczoraj
byłam zdrowa, dziś leżę połamana z obrażeniami wewnętrznymi. Wczoraj byłam
szczęśliwa, a dziś…Ech… Chciałabym, żeby ktoś mi wszystko opowiedział po kolei,
od samego początku, jak to było z tym wypadkiem i co się ze mną działo przez te
miesiące. Tylko do kogo mam się z tym zwrócić, skoro nikogo nie pamiętam? A
może ten domniemany lekarz ma rację? Może rzeczywiście to normalne po wypadku?
Nie wiem, nic już nie wiem. Pozostaje mi jedynie czekać na rozwój wydarzeń…
Chyba zbyt dużo wrażeń, zbyt dużo informacji dostarczono mi w tym krótkim
czasie, bo zrobiłam się strasznie senna. I nawet nie wiem, kiedy zatonęłam w
objęciach Morfeusza.
Gdy ponownie się obudziłam, za oknem
było już ciemno, a salę rozświetlała wisząca na suficie wielka jarzeniówka. Moją
prawą rękę „zdobił”, wprowadzony do żyły za pomocą cienkiej igły, wenflon, przez
który leciała kroplówka. Na parapecie przysypiał, ze spuszczoną głową, mężczyzna
w średnim wieku, natomiast mały, okręcany taboret zajmowała kobieta, która
chowała swoje oblicze w dłoniach. Ciężko było mi stwierdzić kim są i czy ich
znam. Mimo wszystko, jednak ich postaci wydawały mi się jakiś takie znajome,
nie wiedziałam tylko, gdzie ich przylepić. Chrząknęłam dość głośno, a
krótkowłosa brunetka niemal podskoczyła na stołku i zerwała się na równe nogi.
- Boże, córciu! – krzyknęła, delikatnie
otulając mnie swoim ramieniem, który swoją drogą wydawał mi się tak bardzo znajomy.
Spojrzałyśmy sobie głęboko w oczy przez chwilę. Tak, już wiedziałam, kim ona
jest. Wiedziałam też, kim jest ten wysoki szatyn z pojedynczymi siwymi włosami
na skroni. Serce zaczęło mi szybciej bić. Pamiętam ich! Czułam, jakbym miała w
gardle jedną, wielką kluchę, uniemożliwiającą wypowiedzenie czegokolwiek.
- Mamuś… - wyszeptałam z wielkim trudem.
– Mamuś, przepraszam.
- Za co, Kochanie?
- Za ten wypadek. – czułam, jak do oczu
nachodziły mi łzy.
- Lena, przestań opowiadać takie rzeczy!
Nie masz mnie za co przepraszać, rozumiesz?!
- To nie była Twoja wina, to był
nieszczęśliwy wypadek! – włączył się do rozmowy tata, który energicznie
zeskoczył z parapetu i momentalnie znalazł się obok mnie.
- Wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze?
Że ja nie pamiętam, jak do niego doszło.
- Rozmawialiśmy z Twoim lekarzem.
Powiedział nam, że powoli będziesz sobie wszystko przypominać. Nie martw się
niepotrzebnie, bo teraz jesteś jeszcze słaba i musisz dużo wypoczywać, by
zregenerować siły. Wszystko przyjdzie z czasem.
- No, ale ja chciałabym wiedzieć, jak to
się stało.
- A ja nie wiem, czy nie jest jeszcze za
wcześnie na to, by dostarczać Ci tylu informacji, Rybeńko. – wymigiwała się
moja rodzicielka.
- Mamo! Prędzej czy później i tak
będziesz musiała mi powiedzieć, więc proszę, nie trzymaj mnie dłużej w napięciu
i niewiedzy.
- Dobrze, dobrze, powiemy Ci. Tylko bądź
spokojna. – oponował tata.
- No to zamieniam się w słuch. –
podniosłam się na łóżku i wlepiłam swój wzrok w ich zakłopotane twarze.
- Tak naprawdę to żadne z nas, ani ja,
ani tata, nie byliśmy bezpośrednimi świadkami wypadku. I ciężko nam to dokładnie
opisać, bo po prostu tego nie widzieliśmy na własne oczy. To znaczy, ja
widziałam, ale dopiero wtedy, jak przyjechało pogotowie i zabierało Cię do
szpitala. – mówiła z przejęciem.
- To gdzie ja wtedy byłam? I w ogóle, to
teraz tak sobie myślę, dlaczego jestem w Zielonej Górze, a nie w Poznaniu albo
Koninie?
- Pojechałaś ze mną i moimi dzieciakami
ze szkoły na wycieczkę, właśnie tutaj. Tego feralnego dnia, a właściwie
wieczoru, wybrałaś się na mecz siatkówki reprezentacji Polski, bo akurat trwał
Memoriał Wagnera.
- Ja byłam na meczu siatkówki?! No co Ty
gadasz?! - wytrzeszczyłam oczy ze
zdziwienia.
- No, tak. Po meczu, Zbyszek odprowadził
Cię pod schronisko młodzieżowe, w którym nocowaliśmy. Zrobiła się ule… -
przerwałam jej.
- Jaki Zbyszek? Kto to jest? Nie znam
go. – w jednym momencie rodzice spojrzeli na siebie z nietęgą miną, po czym
przenieśli swój wzrok na moją osobę.
- Nie pamiętasz Zbyszka? - zapytali równocześnie.
- Jedyny Zbyszek, jakiego znam, to
portier na mojej uczelni, który siedzi zamknięty w swojej budce, monitoruje
korytarze i od czasu do czasu wyda klucze od sali.
- Lena, widzę, że cięte żarty się Ciebie
trzymają. – zaśmiał się ojciec.
- Ale ja naprawdę nie znam żadnego
innego Zbyszka. – odparłam z pełną powagą, a jego uśmiech momentalnie zniknął z
twarzy.
- O, cholera! No to mamy problem. –
rzucił.
- Dobra, mniejsza o to. No i co było później,
mamo? – spojrzałam na nią wymownie, oczekując kontynuacji jej wypowiedzi.
- Później zrobiła się ulewa, tak mocno
padało, że praktycznie nie było nic widać. A kiedy przechodziłaś na drugą
stronę ulicy, żeby wejść do schroniska, nie wiadomo skąd, nagle pojawił się
samochód, który… - zawiesiła się.
- Który mnie potrącił? – dokończyłam za
nią. Kiwnęła głową na potwierdzenie, a jej oczy wypełniły łzy.
- Nawet nie wiesz, jak ja się martwiłam
o Ciebie, jak się bałam, że Cię stracę, córeczko! Boże, gdyby nie Zbyszek, to
nie wiem, co by się teraz z Tobą działo. Nie chce ani o tym myśleć. –
pogłaskała mnie po dłoni.
- Zbyszek, Zbyszek. Wszędzie Zbyszek! Zbyszek
to, Zbyszek tamto… A może oświecicie mnie i powiecie, kim on jest? – czułam się
już z lekka poirytowana tymi ciągłymi zachwytami rodziców, które kierowali w
stronę jakiegoś tam Zbyszka.
- Ten Zbyszek, poniekąd, uratował Ci
życie. Widział to wszystko, cały ten wypadek i prawdopodobnie jest jedynym
naocznym świadkiem. Szybko zareagował, zadzwonił po karetkę i udzielił Ci
pierwszej pomocy, a potem poszukał w Twojej torebce telefonu i zadzwonił do
mnie.
- Zaraz, zaraz… Mój lekarz powiedział mi
coś podobnego, że uratował mnie mój chłopak… - zawiesiłam swój wzrok w oknie,
za którym świeciła lampa miejska. - Chcesz powiedzieć, że ten cały Zbyszek to…
- To Twój chłopak. – tym razem to mama
dokończyła za mnie wypowiedź.
- Mój chłopak… Nie pamiętam go… Dlaczego
Was pamiętam, a jego nie?! - nie wytrzymałam.
Zaczęłam płakać, a rodzice mocno
objęli mnie swoimi ramionami i gładzili po głowie. Trwając w tym rodzinnym
uścisku, przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy to przewróciłam się na
bruku i rozcięłam sobie mocno kolano. Bez szycia i szwów się nie obyło. Strasznie
wtedy bolało, jeszcze bardziej piekło, a ja płakałam. Ba!, płakałam, to mało
powiedziane, ja wręcz dudlałam jak oszalała! I właśnie wtedy rodzice, tak samo
jak i dziś, byli blisko mnie, przytulali i zapewniali, że wszystko będzie
dobrze… Mogłabym mieć rozcięte obydwa kolana i cierpieć z tego powodu, niż
katować się niewiedzą połowy swojego życia. Znów poczułam się jak mała,
pięcioletnia dziewczynka, z tą tylko różnicą, że ona nie wiedziała wtedy jeszcze,
co to prawdziwy ból… Ból, który sprawia, że czujesz się cholernie dziwnie, bo nie
pamiętasz osoby, z którą prawdopodobnie łączyło Cię coś pięknego. Coś pięknego,
co nazywało się miłością… Zapisu bólu w jednym obszarze pamięci, nie można
wymazać zapisami szczęścia w innych, niestety… Z wielkim wysiłkiem i przymusem
zjadłam skromną kolację, którą przyniosła mi salowa. Kompletnie nie miałam
ochoty, ale musiałam coś przełknąć, żeby wziąć tabletki.
- Panie doktorze, dlaczego ja nie
pamiętam dnia wypadku i całego okresu sprzed? – zapytałam podczas rannego
obchodu
- Obserwujemy Panią, sprawdzamy…
- A to się da jakoś odtworzyć? –
dopytywałam Skarzyńskiego.
- Można pomóc pamięci, oczywiście. Są
różne techniki, ale teraz najlepszy dla Pani jest spokój.
- Spokój, spokój, każdy to powtarza. To
jest takie nudne…
- Cóż, musimy uzbroić się w cierpliwość.
- Ale ja już tak nie mogę dłużej czekać!
Jest tyle spraw, o których nie mam pojęcia… Panie profesorze, proszę mi pomóc. –
spojrzałam na niego błagalnie.
- Echhh, i co ja z Panią mam? – kąciki
jego ust uniosły się ku górze. - Dokończę wieczorny obchód i wrócę tutaj do
Pani. Postaramy się temu coś zaradzić.
- Dziękuję Panie doktorze. - odetchnęłam
z ulgą i gdzieś tam, w głębi tunelu, dostrzegłam malutkie światełko nadziei.
Czekałam na niego cierpliwie z rodzicami, słuchając ich opowieści o tym, co
słychać w moim rodzinnym domu.
- No, jestem. – usiadł na krzesełku. –
Pani Madziu, wypróbujemy teraz starą, lekarską metodę na przypominanie sobie różnych
faktów z życia. Jeśli nam się uda coś z niej wywnioskować, być może będę mógł
postawić jednoznaczną diagnozę. A rodziców proszę o kontrolowanie wypowiedzi
córki i zwrócenie uwagi w przypadku, gdyby nasza Gwiazda coś źle powiedziała.
Proszę mi powiedzieć, co Pani wie o sobie?
- Mam na imię Magda, ale zwykle wszyscy
zwracają się do mnie: Lena. Pochodzę z małej wioski niedaleko Konina, ale mieszkam
i studiuję w Poznaniu. Mam trójkę rodzeństwa: Wiktorię, Sandrę oraz Przemka, no
i moje dwie najlepsze przyjaciółki, Maję i Ewę, z którymi wynajmuję mieszkanie.
Gram w siatkówkę na pozycji przyjmującej i nie wyobrażam sobie bez niej życia.
Hmm, co jeszcze… O!, lubię muzykę Latino, uwielbiam gotować… miałam kiedyś
chłopaka, ale on chyba nie miał na imię Zbyszek, tak jak twierdzi mama. To był
Darek, tak, Darek! Że też muszę pamiętać
tą parszywą gnidę, a nie tego, kogo powinnam…
- Ogólne informacje Pani pamięta, to
bardzo dobrze! A czy kojarzą się Pani jakieś inne, nie tak bardzo odległe w
czasie, wydarzenia? Może coś, co ostatnio Pani robiła, albo z kim się spotkała?
– długo myślałam nad odpowiedzią na to pytanie.
- Nie, niestety nic sobie nie
przypominam…
- Lenka, a pamiętasz jak w tym roku
zrobiliśmy Ci urodzinową niespodziankę? – włączyła się mama.
- Nie. Nic takiego sobie nie
przypominam…
- A jak byłaś z rodzeństwem na meczach
Ligi Światowej w Spodku? – kontynuowała.
- Też nie.
- A pamiętasz, jak przyjechałaś z Mają
na Święta Wielkanocne do nas? – tym razem pytał tata, a ja pokręciłam przecząco
głową.
- A to,
że Maja jest w ciąży i związała się ze swoim lekarzem?
- Co?! Maja jest w ciąży?! Boże, nie no,
nic nie wiem!
- O Zbyszka nie będę się pytać, bo to
już wiemy, że go nie kojarzysz… - myślał głośno tata.
- Leszek! – skarciła go wzrokiem. - Ona
nie pamięta Zibiego, ale może skojarzy jakieś spotkania z nim, wspólne wyjścia.
Trening z siatkarzami w Poznaniu? Pocztówki z prezentami? Spotkanie w kawiarni
w Katowicach? Jego niespodziewana wizyta w Twoim mieszkaniu? – na każde z tych
pytań odpowiadałam jedno i krótkie: „nie”.
- Przepraszam, że przerywam Państwu, ale
ja również tu jestem. – dał znać o swojej obecności profesor. - Córka zwierza się Pani z takich szczegółów?
- Nie, nie. Ja po prostu zrobiłam
szczegółowy wywiad z chłopakiem i przyjaciółkami Leny, żeby… - znów nie
pozwoliłam jej dokończyć, bo nagle mignęła mi przez głowę pewna myśl.
- Ostatnią rzeczą, jaką w miarę
pamiętam, to to, że byłam z dziewczynami na mieście, a potem na imprezie z
jeszcze jakimiś chłopakami. To jacyś nasi znajomi chyba. A potem jeszcze
robiłam na obiad gulasz i ogromnie się przed czymś denerwowałam, tylko nie wiem
czym. I to by było na tyle.
- Denerwowałaś się, bo nie mogłaś się
doczekać tego wspólnego treningu z siatkarzami, na którym miał być Zibi! –
dostała olśnienia mama.
- Jest Pani pewna? – profesor spojrzał
na mamę.
- Jak nigdy w życiu. W końcu to
informacje z pierwszej ręki, od Mai i Ewy.
- A czy te wszystkie wydarzenia, które
Państwo wcześniej wymienili… czy one miały miejsce po tym treningu?
- Tak. – rodzice zgodnie odpowiedzieli
chórem.
- Hmm… - starszy, posiwiały mężczyzna
zawiesił swój wzrok na moim kubku z wodą i dłuższą chwilę przetwarzał coś w
myślach. Robił przy tym różne, dziwne miny, raz po raz pomrukiwał, ale w końcu
się odezwał. – Chyba wiem, co się z Panią dzieje… Cierpi Pani na zanik pamięci
krótkotrwałej.
- To znaczy? – zapytałam przejęta.
- To znaczy, że nie pamięta Pani wycinka
swojego życia, od momentu spotkania z siatkarzami, do wypadku.
- I tak już mi zostanie? – bicie mojego
serca przyspieszyło.
- Rzadko zdarzają się takie przypadki,
że pacjenci zostawali w takim stanie, raczej przypominali sobie wszystko, ale
stopniowo i powoli. Musimy być jednak na wszystko przygotowani. Tak jak
powtarzałem wiele razy, teraz najważniejsze są dwie kwestie: spokój i czas! Ze
szczególnym naciskiem na to drugie.
- I co ja mam teraz robić? – odezwałam
się zrozpaczona.
- Co robić? Odpoczywać, odpoczywać i
jeszcze raz odpoczywać! A, i jeszcze niczym się nie denerwować. Porobimy
dodatkowe badania i będzie dobrze! Pani Madziu, proszę się uśmiechnąć. – zwrócił
się do mnie z niezwykle szczerym i ciepłym wyrazem twarzy, po czym grzecznie przeprosił
i pożegnał się z nami.
***
Od momentu wybudzenia ze śpiączki minęło
już kilka dni i z każdą chwilą czułam się lepiej, o wiele lepiej. Nadal nie
przypomniałam sobie nic konstruktywnego, nic, a nic. Nadal nie przypomniałam
sobie mojego „chłopaka”. Stanęłam w miejscu, a to czekanie, to mnie chyba
wykończy psychicznie. Odliczałam już tylko dni i godziny do opuszczenia tych
smutnych murów, raz na zawsze. Dziś miał przyjść do mnie nowy lekarz
prowadzący, gdyż profesor, który do tej pory się mną opiekował, przeszedł na
zasłużoną emeryturę. Zdążyłam polubić tego podstarzałego dziadziusia, który
podczas codziennego rannego obchodu rozbawiał mnie kawałami i czule opowiadał o
swojej czteroletniej wnuczce, Karolince. Jestem mocno ciekawa, jaki będzie jego
następca: równie żartobliwy i uprzejmy, czy może raczej zamknięty w sobie
służbista? Mam nadzieję, że niebawem mnie odwiedzi i będę mogła zaspokoić swoje,
żądne wiedzy, sumienie. Przeglądałam właśnie babskie pisemka, które podrzuciła
mi w weekend Sandra, kiedy to do pokoju weszła moja ulubiona pielęgniarka z
oddziału, pani Sabinka.
- Madziu, ktoś chce Ci złożyć wizytę. –
oznajmiła z promiennym uśmiechem na twarzy i podeszła do kaloryfera, żeby
wyregulować pokrętłem zbyt wysoką temperaturę powietrza.
- O, a któż to? – odwzajemniłam uśmiech.
- Zaraz się przekonasz. Zostawiam Cię w
dobrych rękach. – kiwnęłam głową w podziękowaniu, a w drzwiach pojawił się
wówczas wysoki mężczyzna z okularami na nosie. Mężczyzna o pięknych
kruczoczarnych włosach, ułożonych w lekkiego irokeza. Na oko, starszy ode mnie
o kilka lat, ale nie za dużo… Może trzy albo cztery, nie więcej. Miał na sobie
seledynową koszulkę na długi rękaw wyciętą w serek i granatowe dżinsy, a w ręku
trzymał jakieś kartki. Wyglądał niczym młody, grecki bóg, aż normalnie otworzyłam
szeroko ze zdumienia usta, nie wspominając już o wybałuszeniu oczu.
- Dzień dobry, Magdaleno. – oparł swoje
długie ręce o zakończenie mojego łóżka i przez dłuższą chwilę patrzył na mnie
wzrokiem pełnym serdeczności, ciepła i ogólnego zainteresowania. Zastanawiał
mnie jedynie fakt, dlaczego cały czas się do mnie uśmiechał.
- Dzień dobry…? – odpowiedziałam z
lekkim zawahaniem.
- Jak się czujesz? – zapytał, podchodząc
bliżej.
- Dziękuję, dobrze. Choć czułabym się o
niebo lepiej, gdybym wypoczywała w domu i nie musiała się tutaj kisić. –
odparłam.
- W to nie wątpię, ale jeszcze tro… - zaczął,
ale szybko mu przerwałam.
- I co z tym wynikiem dzisiejszego
tomografu? Wiadomo już coś? – zapytałam
z przejęciem, a on spojrzał na mnie z konsternacją, jakby nie rozumiał tego, co
do niego mówię. Tuman jeden.
- Słucham?!
- No pytam, czy masz już wyniki mojego
dzisiejszego badania. Czy ja mówię po chińsku? – zmieszał się.
- Nie, nie mówisz po chińsku, ale,
zaraz… Moment… Wiesz, kim jestem, prawda? – na jego twarzy dało się zauważyć lekkie
przejęcie pomieszane z zakłopotaniem.
- Tak… - potwierdziłam.
- To dobrze. – odetchnął z ulgą, a na
jego twarzy pojawił się znikomy uśmiech.
- Jesteś moim nowym lekarzem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz