8 lipca. Finał Ligi Światowej: Polska – USA.
Od samego rana odliczałam w nerwach czas do godziny rozpoczęcia meczu. Meczu,
na wagę prawdziwego złota. Każda minuta ciągnęła się wręcz niemiłosiernie, a ja
nie wiedziałam już w co mam włożyć swoje ręce i czym się zająć, żeby nie
zwariować. Dodatkowo stresowałam się tym, że Majka się do mnie nie odzywała, a
to pewnie oznacza, że nie znalazła nic w mieszkaniu. Kiedy byłam w trakcie
robienia przedmeczowego, owocowego deseru, usłyszałam przeraźliwy dźwięk mojej
komórki. Rzuciłam wszystko na blat stołu i pognałam ile sił w nogach do salonu,
gdzie na starej, mahoniowej komodzie brzęczała moja prehistoryczna Nokia. W
ostatniej chwili zdążyłam odebrać.
-
Cześć Lenka. Słuchaj, przepraszam, że dopiero teraz dzwonię, ale w piątek miałam
zajęcia w szkole rodzenia, a wczoraj nienajlepiej się czułam i dopiero dziś
mogłam się wybrać na poszukiwania. I nie będę ukrywać, że trochę mi to zajęło. – przywitała
mnie sprawozdaniem Majka.
- No hej. Nie przepraszaj mnie, przecież
wiem, że masz też swoje życie i swoje sprawy. Powiedz mi tylko, czy tego
wszystkiego jest jakiś efekt?
-
Kurczę, za cholerę niczego nie mogłam znaleźć. Już nawet wzięłam ze sobą
Filipa, żeby było szybciej, ale nic z tego. Lenuś, nie chcę Cię martwić, ale
Twój Książę tym razem chyba nie zostawił dla Ciebie żadnej niespodzianki. – posmutniałam,
bo szczerze wierzyłam w zdolności Zbyszka, co do takich przebiegłych akcji.
- No cóż, jak to mówią: nie można mieć
wszystkiego. Mimo wszystko, dziękuję Wam za poświęcony czas i pomoc.
-
Czekaj! Majka, nie rozłączaj się z nią jeszcze! Mam coś! – usłyszałam
krzyczącego doktorka.
- I co? I co?
- Majka,
tu coś jest! Nie wiem, czy o to chodziło? – tłumaczył, a moja przyjaciółka
zaniosła się gardłowym śmiechem.
- Co tam jest? Z czego się tak cieszysz?
– dopytywałam.
- Uspokój
się Zielińska, bo nic Ci nie powiem. – postawiła warunek.
- No dobra, okeeej. – powiedziałam dla
świętego spokoju, choć tak naprawdę w głębi duszy, ciekawość mnie zżerała.
- Uwaga,
czytam: „Wiedziałem, że prędzej czy później znajdziesz ten mój zapis… Pewnie przewróciłaś
całe mieszkanie do góry nogami w poszukiwaniu mojego numeru, co? Ale… przyznaj
sama, po co pisać SMS, po co dzwonić, skoro znacznie przyjemniej
jest spotkać się twarzą w twarz? Zibi.”
- I to wszystko? – zapytałam zdziwiona.
- Nie,
narysował jeszcze serduszko, dwie uśmiechnięte buźki i buziaczka. –
usłyszałam radosny śmiech Mai.
- Poczucie humoru jak zwykle na
pierwszym miejscu. A powiedz mi, gdzie schował tą kartkę?
-
Ekhm, trudno to nazwać kartką… Wiesz, co Twój genialny Bartman wymyślił?
- No już się boję nawet myśleć, a co
dopiero to usłyszeć, no ale mów.
- Ową
cudowną nowinę, nasz atakujący zapisał na bardzo trwałym materiale, jakim jest…
rolka papieru toaletowego! – wybuchła razem z Filipem gromkim śmiechem.
- Matko jedyna, co za wariat! I niby jak
mam się z nim spotkać? Mam jeździć po całej Polsce i może gdzieś akurat uda mi
się na niego trafić?! – czułam się coraz bardziej poirytowana tą sytuacją.
-
Ale nie miej pretensji tylko do niego. Równie dobrze Ty też mogłaś zostawić mu
swój numer, albo coś.
- No w sumie masz rację. Trudno, będę
musiała coś wymyślić, ale to później, bo zaraz będzie mecz.
-
Właśnie! A możemy zostać i obejrzeć go u Ciebie? Bo już chyba nie zdążymy
dojechać do nas.
– poprosiła.
- Jeszcze się pytasz?! No jasne, że
możecie! Nie rozumiem w ogóle co to za pytanie. Trzymajta kciuki za naszych i
dzięki za wszystko.
- Kibicujcie
głośno. Niech Was usłyszą w Sofii! Pa!
- Z Wiktorią wszystko jest możliwe. Do
usłyszenia.
Wróciłam do kuchni, żeby szybko
dokończyć owocową sałatkę, bo do meczu zostało tylko dziesięć minut. Wiktoria już
paradowała po całym domu w swojej reprezentacyjnej koszulce z autografami,
którą jej podarowałam po tym pamiętnym treningu z siatkarzami. Zasiadła w swoim
ulubionym fotelu i rozkazywała Sandrze, co jeszcze ma przynieść do jedzenia.
Owinęła sobie wszystkich wokół palca, bo myśli, że jak jest najmłodsza w
rodzinie, to wszystko jej wolno. Chyba muszę trochę przytemperować tego małego
cwaniaczka. Nieoczekiwanie przyszedł do nas wielbiciel babci, który stwierdził,
że ten historyczny finał musi obejrzeć na dużym ekranie. Zauważyłam, że Pan
Antoś coraz bardziej się u nas zadomawia, coraz częściej przychodzi i spędza
czas nie tylko z babcią, ale chce złapać kontakt z nami wszystkimi. Nie jest w
swoim zachowaniu ani natrętny, ani naprzykrzający się, ani tym bardziej
upierdliwy. Chyba każdy z nas zaczyna go traktować jak członka rodziny, bo to
naprawdę bardzo sympatyczny człowiek i nie sposób go nie lubić. Miło jest
popatrzeć na babcię, taką szczęśliwą, rozpromienioną i każdego dnia
uśmiechniętą… Każdy już zajmował miejsce przed telewizorem, a ja przynosiłam partiami
na salonową ławę salaterki wypełnione po brzegi owocami.
- Wnusiu, a to nie jest za późno na
takie słodkości? – zapytała seniorka.
- Babciu, na owoce nigdy nie jest za
późno. – uśmiechnęłam się.
- Ale po co szykowałaś aż tyle tego? Kto
to zje?
- Oj babciu, ale zobacz ile masz tutaj
witaminek. Gwarantuję Ci, że jak zjesz zawartość tej miseczki, od razu
poczujesz się lepiej, a i nie będziesz musiała brać lekarstw. - ucałowałam jej
policzek.
- To ja chyba sobie dziś podaruję
kolację. – skwitowała.
- A ja z wielką chęcią zjem tą piękną
kolorową kompozycję! – wtrącił się Pan Antoś. – Jeśli Zosiu nie chcesz, to
pochłonę i Twój talerzyk. – zaśmiał się. A nie mówiłam, że czuje się już jak u
siebie w domu?
- Jeszcze czego! Masz swoją porcję. –
odgryzła mu się w żartach babcia.
- Spokojnie, wystarczy dla wszystkich, a
dla chętnych przewidziałam nawet dokładkę. – uspokoiłam to całe towarzystwo, bo
nieźle się rozkręcili, a tu tymczasem rozpoczęła się już transmisja meczu!
Wika
wyskoczyła jak z armaty, stanęła na baczność i pełną piersią śpiewała razem z
siatkarzami ”Mazurka Dąbrowskiego”, a nas oczywiście odpowiednio podsumowała,
że nie jesteśmy patriotami, bo nie ruszyliśmy tyłków i nie robiliśmy tego, co
ona. Na parkiet wybiegła wyjściowa szóstka Amerykanów, a chwilę później naszych
zawodników: Nowakowski, Winiarski, Kurek, Bartman, Żygadło, Możdżonek i
Ignaczak. Ten wielki bój, o najcenniejszy krążek i najwyższe miejsce na podium,
rozpoczął Winiar. Już od samego początku było ciężko, bo trzeba było walczyć o
każdą piłkę z myślą, jakby była ona ostatnią i jakby od niej miało zależeć
wszystko. Przy stanie 9:9 kontuzji kostki doznał nasz kapitan, który niestety
musiał opuścić plac gry, a jego miejsce zajął Grześ Kosok. Chłopacy swoją
świetną grą wypracowywali sobie coraz to większe prowadzenie i nie było
możliwości, aby Stany Zjednoczone ich dogoniły. Pierwszą partię sukcesywnie
zakończył Bartman piorunującym atakiem po bloku, siejąc pogrom w drużynie
przeciwników.
Set numer 2. Ach ten Igła i ta jego
„perfekcyjna” wystawa… Z całą sympatią do naszego libero, ale za wystawianie
piłek, to niech się on lepiej nie bierze. Sam mistrz Zagumny skomentował już
nawet w Japonii pojęcie Ignaczaka o wystawie, więc powinno mu to dać trochę do
myślenia. Nasi szli cały czas łeb w łeb z Jankesami. Kurek wyprawiał w
powietrzu to, co chciał, a Pitt wbijał gwoździe jeden za drugim. Zauważyłam, że
po udanych akcjach coraz częściej się uśmiechał. Jednak nie taki Cichy, jak go
malują. Stanley z kolei popisał się mocną zagrywką i kilkoma asami serwisowymi.
Dało to jego drużynie dwupunktowe prowadzenie, które utrzymywało się dość długi
czas. Jednak w punkcie kulminacyjnym na zagrywkę wszedł Zbyszek i również popisał
się asem serwisowym, tuż za siatkę, no i stan wyrównał się do 20. Polacy
odpłacali się tym samym - perfekcyjnymi i świetnymi akcjami, ale co z tego, skoro
rywale cały czas dotrzymywali im kroku? Przy stanie 25:24 dla nas, Żygadło pojawił
się na zagrywce, którą perfekcyjne przyjął Lambourne; z kontry atakował
Winiarski, jednak piłka odbiła się od amerykańskiego bloku i zmierzała gdzieś
pod linię dziewiątego metra naszego pola. Kurek jakimś cudem odbił ją, po czym
poturlał się po boisku, robiąc jakąś niekształtną gwiazdę. Akcję zakończył atak
po bloku w aut Zbyszka, który po wygranym secie podbiegł do Uszatego i ze
wszystkich sił przybili sobie „piątki”, po czym doskoczyli do siebie inicjując
jakieś starcie tytanów. Szaleńcy! –
pomyślałam. Jednak tak naprawdę nie miałam się czemu dziwić. Cieszyli się,
podobnie jak i mi przed telewizorem, bo już tylko jeden mały krok dzielił ich
od wygranej. Tato poszedł chłodzić szampana, bo stwierdził, że za jakieś trzydzieści
minut będziemy mieć w kieszeni złoto. Wiktoria szalała z radości, a Sandra za
każdym razem kiedy punkt zdobywał Zibi, szturchała mnie w bok i głupkowato się
uśmiechała.
Set numer 3. Znowu zacięta walka punkt
za punkt, ale na pierwszą przerwę techniczną nasi chłopacy schodzili z
jednopunktową przewagą. Z trybun dobiegały cały czas śpiewy polskich kibiców: „biało – czerwone to barwy niezwyciężone”,
na przemian ze skandowaniem: „Polska!
Polska!”. Co jak co, ale doping to oni mieli tam niezły! Przewaga ekipy
Anastasiego rosła i rosła, aż się w końcu zrobiło 18:12. Pewnie zmierzali po
zwycięstwo! Kurek posyłał asy, Zibi atakował jak opętany, Igła bronił każdą
możliwą piłkę, Łukasz perfekcyjnie wystawiał, a trener amerykański był wobec
tego wszystkiego bezradny. Nie pomagały nawet zmiany zawodników, na jakże nam
wszystkim znanych: Andersona, Holmesa, Lotmana czy Priddiego. Brakowało już
tylko dwóch punktów. Dwóch punktów do upragnionego zwycięstwa w tegorocznej
Lidze Światowej. Coach USA poprosił o czas, żeby wybić naszych z rytmu. Na nic
to się zdało, bo Kurek zaserwował asa i pokazał im, kto tu rządzi! Wszyscy polscy
kibice na hali w Bułgarii, ale też pewnie w wielu domach, skandowali: „ostatni! ostatni!”, ale niestety -
serwis w siatkę i punkt zdobyli rywale. W polu zagrywki pojawił się Stanley,
ale o czas tym razem poprosił nasz wódz. Z głośników napływała „Pieśń o Małym Rycerzu” - nie wiadomo
skąd Bułgarzy ją wzięli, ale na pewno przyczynili się do tego, że Polacy poczuli
się jak na rodzimej hali. I jeszcze dziewiętnasty punkt wskoczył na konto
Jankesów, bo zdaniem sędziego podobno dotknęliśmy w bloku siatki. Winiar był tą
decyzją nieco zdziwiony, gdyż dało się odczytać z ruchu jego warg, wypowiadane
z niedowierzaniem kilka razy: „Co? Co?”.
Clinton ponownie stanął przed linią dziewiątego metra szykując piłkę do
serwisu. Staliśmy również i my, zaciskając mocno kciuki.
- Przestrzelił!
Przestrzelił Stanley! To jest koniec, to jest koniec tego meczu! I znów historia
rodzi się na naszych oczach! Polacy wygrywają Ligę Światową po raz pierwszy w
swojej historii! Coś nieprawdopodobnego! Ileż radości w naszym zespole, ale
przecież oni najbardziej zasłużyli na to ze wszystkich! – komentował z
ogromną radością Pan Swędrowski.
Siatkarze zebrali się na środku boiska i
w kółeczku odtańczyli swój taniec dzikich kojotów, nie kryjąc przy tym ogromnej
radości. Nawet Piter się śmiał, nawet Olek Zabójca tańczył. Trzymając się za
ręce i tworząc łańcuszek, podbiegli do trybun i dziękowali polskim kibicom za
przybycie oraz za tak gorący doping. Po krótkiej chwili miała miejsce
dekoracja: wręczenie indywidualnych nagród i medali. Zbyszek został wybrany
najlepszym atakującym, z czego był mega zaskoczony i chyba nie dowierzał w
wypowiadane słowa spikera. Kiedy szedł po odbiór statuetki i czeku, w oczach
stanęły mi łzy. Byłam z niego strasznie dumna. Myślę, że i dla niego samego to
wielkie uznanie, wielki osobisty sukces, który zapisał się na karcie jego
kariery zawodowej. Nagroda najlepszego blokującego trafiła w ręce Marcina
Możdżonka, a najlepszym libero został, no przecież nie mogło być inaczej, nasz
Złotousty Krzysiu Ignaczak. Oczywiście miał ze sobą kamerę i wszystko nagrywał,
także liczę na to, że podzieli się z kibicami swoimi materiałami. Jak dla mnie,
„Igłą Szyte” może mieć tyle odcinków co „Moda na sukces”, a ja gwarantuję, że na
pewno nigdy mi się nie znudzi! Chyba dla nikogo żadnym zaskoczeniem nie był
fakt, że nagrodę najbardziej wartościowego zawodnika Ligi Światowej zdobył
Bartek Kurek! To był zdecydowanie jego turniej, w którym pokazał, w jakiej jest
formie i jakie ma predyspozycje. Uważam, że jak najbardziej słusznie otrzymał
to wyróżnienie. Przed wejściem na najwyższy stopień podium, nasi siatkarze ustawili
się zgodnie z rosnącym numerkiem na koszulce, po czym wykonali po kolei
przewrót w przód i trzymając się za ręce, wskoczyli na podest. Nikt nie krył
swojego zadowolenia podczas wieszania medali na szyi, promienne uśmiechy od
ucha do ucha zdobiły ich twarze, a chwilę później radośnie odśpiewali hymn Polski.
Miałam ciarki na całym ciele i łzy w oczach, podejrzewam, że oni też. Kurek
latał z szampanem mocząc wszystkich i wszystko dookoła, Zibi zasłaniał się
przed nim wielkim czekiem, który otrzymali od FIVB, a Prezes Przedpełski
chodził dumny jak paw. Doczekaliśmy się też podekoracyjnych wywiadów Marcina
Lepy z naszymi złotymi medalistami. Na pierwszy rzut poszedł Bartman, który
oczywiście nie szczędził słów i powiedział, że to wszystko brzmi zajebiście. Zauważyłam kątem oka, że podczas tej krótkiej
wypowiedzi, babcia mu się przyglądała, po czym wypaliła z tekstem:
- Fajny chłopak z tego Zbyszka. Lena,
takiego byś mogła mieć!
- Babciu… - spojrzałam na nią
wymownie.
- No, co? Przecież już nie jest z tą
ufarbowaną na żółto, szkapowatą lafiryndą, nie? - Sandra prychnęła ze śmiechu.
- A skąd Ty wiesz o takich rzeczach? –
zapytałam zdziwiona.
- Moja Kochana, uwierz mi, że jak się
mieszka pod jednym dachem z Wiktorią, to się wie wszystko. Poza tym, ona do
niego nie pasowała, a on woli brunetki. – zaśmiała się, a ja postanowiłam już
tego tematu dalej nie ciągnąć.
Później odpowiedzi na pytania udzielali
także Ziomek, Rucek i Winiar, który stracił „jedynkę” w przypadkowym starciu z
Kruszyną. Igła nie byłby sobą, gdyby nie wepchnął się w obiektyw polsatowskiej
kamery i nie latał po hali jak oszalały z polską flagą.
Czułam, że dziś wydarzy się wiele
dobrego, że nasi siatkarze są w stanie pokonać Amerykanów. I zrobili to, w
wielkim stylu, trzy do zera. Jestem z Nich cholernie dumna! Polał się szampan,
i to na pewno nie tylko u nas w domu. Ewa i Majka, jakby się zmówiły, w tym
samym czasie wysłały do mnie SMS, dzieląc się swoją euforią.
Kiedy tak siedziałam późnym wieczorem na
tarasie ze szklaneczką mojego ulubionego soku pomarańczowego, naszły mnie różne
myśli. Żałowałam, że nie mogłam na przykład zadzwonić do Zbyszka i mu
pogratulować osobiście. Nie wiem czym myślałam, że nie wymieniłam się z nim
wtedy numerem telefonu. Głupia ja, oj głupia! Szybko jednak przestałam się nad
sobą umartwiać i zaczęłam myśleć bardziej racjonalnie.
- Nad czym tak dumasz, siostrzyczko? –
zapytała wyłaniająca się zza drzwi Sandra.
- Nad swoim marnym życiem. – zakpiłam. –
Oprócz bartmanowego poematu na rolce papieru toaletowego, Maja nic więcej nie
znalazła.
- Na czym, przepraszam bardzo? –
zaśmiała się.
- Nic nie mów, proszę Cię.
- No to widzę, że mój „plan B” musi
wejść dniem dzisiejszym w życie.
- Koniecznie. No to powiedz, co tam
mądrego wymyśliłaś?
- Jedziemy jutro do Warszawy? –
spojrzałam na nią, a w jej oczach dało się zauważyć skaczące ogniki radości.
- Oszalałaś? – prychnęłam.
- Nie, no przecież będziesz miała okazję
przywitać swojego Mistrza na Okęciu osobiście.
- Sandra, daj spokój. Nie będziemy się
tłuc przez pół Polski po to, żeby go zobaczyć przez pięć minut. Z tego, co
słyszałam, zaraz z lotniska jadą na spotkanie do Premiera, a potem do domów,
więc wątpię w to, że zamieniłabym z nim chociażby dwa zdania, jeśli w ogóle dwa.
Na dłuższą metę, to chyba nie ma sensu.
- No jak uważasz, ja starałam się jakoś
pomóc mojej nieporadnej siostrze, a Ty oczywiście masz to gdzieś… - udawała
obrażoną.
- Sandzia, no weź! Zachowujesz się jak
Wiktoria. – sprzedałam jej kuksańca w bok. – Mam lepszy pomysł! – wypaliłam.
- No proszę bardzo, słucham. Jaki?
- Pojadę na Memoriał Wagnera!
- Nooo, Lena! Nareszcie jakaś mądra
decyzja! Brawo! Chylę czoła! – poklepała mnie po plecach i zaczęła się śmiać.
- Przestań głupku się ze mnie nabijać.
- Wcale się nie nabijam, tylko się
cieszę, że w końcu ruszyłaś swoją makówką i wymyśliłaś coś godnego uwagi. Myślę,
że Zbysław się ucieszy na Twój widok i na to, co masz mu do powiedzenia.
- A skąd Ty wiesz, co ja mam mu do
powiedzenia? – zapytałam z ironią.
- No przecież widzę, jak na niego
patrzysz.
- No niby jak?
- Wzrokiem namiętnym, pełnym pożądania.
– wypowiadając te słowa, udawała, że odgrywa jakąś miłosną sztukę.
- Bo jego spojrzenie mnie obezwładnia.
- Wpadłaś po uszy, jak śliwka w kompot.
– zmierzwiła moją głowę, radośnie się uśmiechnęła i skierowała się do drzwi. –
Ten dzień był pełen wrażeń, nie siedź za
długo i idź spać, Lena.
- Jeszcze chwilkę. Lubię patrzeć w
gwiazdy z nadzieją, że któraś spadnie dla mnie…
***
- Mamo? – zaczęłam niepewnie, czając się
za kuchenną szafką i patrząc jak moja rodzicielka krząta się w poszukiwaniu
tłuczka do mięsa.
- No co tam córeczko?
- Musimy porozmawiać. – oznajmiłam ze
stoickim spokojem.
- Dobrze Kochanie, a o czym? Lenka,
pomożesz mi i zrobisz surówkę do obiadu?
- Jasne, że pomogę. – otworzyłam lodówkę
i wyjęłam z niej kapustę, marchewkę, cebulę, rzodkiewki i paprykę, po czym
ułożyłam je na blacie. Z szafki wyjęłam bambusową deskę oraz miseczkę, a z
szuflady wyjęłam nóż szefa kuchni.
- Dzięki. Kurczę nie mam za dużo czasu,
a muszę się jeszcze spakować.
- Spakować? Jedziesz gdzieś? – zapytałam
zdziwiona.
- Ach, bo dziś rano zadzwoniła do mnie
Pani Krysia. Złamała nogę i nie może jechać na te kolonie z dziećmi i poprosiła
mnie, żebym pojechała za nią.
- No proszę, to pani nauczycielka
Zielińska załapała się na wyjazd. To gdzie i kiedy śmigasz?
- Wyjeżdżamy jutro, na tydzień, do Zielonej
Góry. – kiedy usłyszałam nazwę miejscowości, oczy wyskoczyły mi z orbit, a nóż
smyknął się wprost na mój palec, z którego zaczęła lecieć krew.
- Dokąd, przepraszam?! – pytałam z
niedowierzaniem, szukając szybko w szafce wody utlenionej i jakiegoś plastra.
- No do Zielonej Góry. Co w tym takiego
dziwnego? – dziwiła się.
- Mamo, czy Ty wiesz, co jutro będzie
się tam dziać?
-
Wiem, trzecioklasiści z konińskiej podstawówki będą podbijać miasto. –
zażartowała.
- Mamuś! W Zielonej od jutra jest rozgrywany
Memoriał Wagnera w siatkówce!
- To już jutro? Myślałam, że to będzie
dopiero za tydzień. A tak właściwie, to o czym chciałaś ze mną rozmawiać? –
przypomniało jej się, po co tak naprawdę tu jestem.
- Chciałam Ci powiedzieć, to znaczy
zakomunikować, że ja też jadę jutro do Zielonej Góry. Na mecze. I nawet nie
myśl, że zmienię zdanie, a podczas Twojej nieobecności będę siedzieć w domu i niańczyć
Wiktorię.
- Wiktoria jedzie ze mną.
- Bardzo mnie to cieszy. Ja muszę tam
jechać! – przylepiłam plaster na rankę i wróciłam do swojego zajęcia.
- Przecież byłaś dopiero w Katowicach z
Sandrą, Ewą i Przemkiem na wszystkich trzech spotkaniach. Jeszcze Ci mało?
- Mamo, to jest sprawa życia i śmierci.
– uśmiechnęłam się pod nosem.
- Ciekawa jestem dlaczego się tak palisz
do tego wyjazdu, ale skoro rzucasz wszystko, to chyba musisz mieć jakiś ważny
powód. – spojrzała przyjaźnie w moim kierunku.
- Ważny, bardzo ważny, najważniejszy. –
rozpłakałam się jak dziecko.
- Próbujesz mnie ubłagać tym swoim
wymuszonym płaczem od cebuli? – pytała z ironią w głosie.
- Jakbym chciała rzewnie płakać, to bym
to zrobiła i żadna cebula nie byłaby mi do tego potrzebna. Sama doskonale
wiesz, jaka jestem wrażliwa i jak szybko się wzruszam. – spojrzałam na nią
porozumiewawczo.
- Masz kupione bilety?
- Tak, już dawno kupiłam przez neta. Bez
biletu by mnie raczej nie wpuścili.
- Dobra, to ja mam pomysł.
- Jaki? – zapytałam, unosząc wzrok znad
deski.
- Pojedziesz z nami autokarem i
zakombinuję tak, żebyś miała zagwarantowany nocleg w naszym hoteliku.
- No co Ty?! Poważnie?! – kolejny raz
tego dnia mnie zaskoczyła.
- Ale co powiesz dyrektorce? Przecież
nie mogę tak sobie jechać z Wami na wycieczkę.
- Masz zrobiony kurs wychowawcy
kolonijnego?
- No mam.
- No to nie zadawaj zbędnych pytań. – puściła
do mnie oczko.
- Ale… - zaczęłam, jednak starsza
Zielińska mi przerwała.
- No chyba, że wstydzisz się własnej
matki i chcesz się tłuc pociągiem. – mówiła z przekąsem.
- Weź przestań wymyślać! Jesteś
najlepszą mamą na świecie, wiesz? – posłałam jej całusa w powietrzu.
- Daj spokój. Po prostu chcę pomóc
swojej małej córeczce.
- Bez przesady, tak to możesz mówić do
Wiki, a nie do mnie.
- Ech… Ten czas tak szybko leci, że
nawet nie zauważyłam, kiedy wyrosłyście z Sandrą na dorosłe kobiety. Macie już
teraz swoje życie, swoje sprawy i problemy… Niedługo pewnie założycie własne
rodziny, wyjedziecie gdzieś i będziecie wieść szczęśliwe życie, ale wiedz, że
dla mnie zawsze będziecie moimi małymi dziewczynkami. – wzruszyła się. Zauważyłam,
że po jej policzku spłynęła łza.
- Oj, Mamuś… - podeszłam do rodzicielki,
mocno ją przytuliłam i ucałowałam rumiane lico. – Kocham Cię.
- Ja Ciebie też, Lena. Ja Ciebie też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz