7.08.2013

Rozdział 20.



8 lipca. Finał Ligi Światowej: Polska – USA. Od samego rana odliczałam w nerwach czas do godziny rozpoczęcia meczu. Meczu, na wagę prawdziwego złota. Każda minuta ciągnęła się wręcz niemiłosiernie, a ja nie wiedziałam już w co mam włożyć swoje ręce i czym się zająć, żeby nie zwariować. Dodatkowo stresowałam się tym, że Majka się do mnie nie odzywała, a to pewnie oznacza, że nie znalazła nic w mieszkaniu. Kiedy byłam w trakcie robienia przedmeczowego, owocowego deseru, usłyszałam przeraźliwy dźwięk mojej komórki. Rzuciłam wszystko na blat stołu i pognałam ile sił w nogach do salonu, gdzie na starej, mahoniowej komodzie brzęczała moja prehistoryczna Nokia. W ostatniej chwili zdążyłam odebrać.
- Cześć Lenka. Słuchaj, przepraszam, że dopiero teraz dzwonię, ale w piątek miałam zajęcia w szkole rodzenia, a wczoraj nienajlepiej się czułam i dopiero dziś mogłam się wybrać na poszukiwania. I nie będę ukrywać, że trochę mi to zajęło. – przywitała mnie sprawozdaniem Majka.
- No hej. Nie przepraszaj mnie, przecież wiem, że masz też swoje życie i swoje sprawy. Powiedz mi tylko, czy tego wszystkiego jest jakiś efekt?
- Kurczę, za cholerę niczego nie mogłam znaleźć. Już nawet wzięłam ze sobą Filipa, żeby było szybciej, ale nic z tego. Lenuś, nie chcę Cię martwić, ale Twój Książę tym razem chyba nie zostawił dla Ciebie żadnej niespodzianki. – posmutniałam, bo szczerze wierzyłam w zdolności Zbyszka, co do takich przebiegłych akcji.
- No cóż, jak to mówią: nie można mieć wszystkiego. Mimo wszystko, dziękuję Wam za poświęcony czas i pomoc.
- Czekaj! Majka, nie rozłączaj się z nią jeszcze! Mam coś! – usłyszałam krzyczącego doktorka.
- I co? I co?
- Majka, tu coś jest! Nie wiem, czy o to chodziło? – tłumaczył, a moja przyjaciółka zaniosła się gardłowym śmiechem.
- Co tam jest? Z czego się tak cieszysz? – dopytywałam.
- Uspokój się Zielińska, bo nic Ci nie powiem. – postawiła warunek.
- No dobra, okeeej. – powiedziałam dla świętego spokoju, choć tak naprawdę w głębi duszy, ciekawość mnie zżerała.
- Uwaga, czytam: „Wiedziałem, że prędzej czy później znajdziesz ten mój zapis… Pewnie przewróciłaś całe mieszkanie do góry nogami w poszukiwaniu mojego numeru, co? Ale… przyznaj sama, po co pisać SMS, po co dzwonić, sko­ro znacznie przy­jem­niej jest spot­kać się twarzą w twarz? Zibi.”
- I to wszystko? – zapytałam zdziwiona.
- Nie, narysował jeszcze serduszko, dwie uśmiechnięte buźki i buziaczka. – usłyszałam radosny śmiech Mai.
- Poczucie humoru jak zwykle na pierwszym miejscu. A powiedz mi, gdzie schował tą kartkę?
- Ekhm, trudno to nazwać kartką… Wiesz, co Twój genialny Bartman wymyślił?
- No już się boję nawet myśleć, a co dopiero to usłyszeć, no ale mów.
- Ową cudowną nowinę, nasz atakujący zapisał na bardzo trwałym materiale, jakim jest… rolka papieru toaletowego! – wybuchła razem z Filipem gromkim śmiechem.
- Matko jedyna, co za wariat! I niby jak mam się z nim spotkać? Mam jeździć po całej Polsce i może gdzieś akurat uda mi się na niego trafić?! – czułam się coraz bardziej poirytowana tą sytuacją.
- Ale nie miej pretensji tylko do niego. Równie dobrze Ty też mogłaś zostawić mu swój numer, albo coś.
- No w sumie masz rację. Trudno, będę musiała coś wymyślić, ale to później, bo zaraz będzie mecz.
- Właśnie! A możemy zostać i obejrzeć go u Ciebie? Bo już chyba nie zdążymy dojechać do nas. – poprosiła.
- Jeszcze się pytasz?! No jasne, że możecie! Nie rozumiem w ogóle co to za pytanie. Trzymajta kciuki za naszych i dzięki za wszystko.
- Kibicujcie głośno. Niech Was usłyszą w Sofii! Pa!
- Z Wiktorią wszystko jest możliwe. Do usłyszenia.
Wróciłam do kuchni, żeby szybko dokończyć owocową sałatkę, bo do meczu zostało tylko dziesięć minut. Wiktoria już paradowała po całym domu w swojej reprezentacyjnej koszulce z autografami, którą jej podarowałam po tym pamiętnym treningu z siatkarzami. Zasiadła w swoim ulubionym fotelu i rozkazywała Sandrze, co jeszcze ma przynieść do jedzenia. Owinęła sobie wszystkich wokół palca, bo myśli, że jak jest najmłodsza w rodzinie, to wszystko jej wolno. Chyba muszę trochę przytemperować tego małego cwaniaczka. Nieoczekiwanie przyszedł do nas wielbiciel babci, który stwierdził, że ten historyczny finał musi obejrzeć na dużym ekranie. Zauważyłam, że Pan Antoś coraz bardziej się u nas zadomawia, coraz częściej przychodzi i spędza czas nie tylko z babcią, ale chce złapać kontakt z nami wszystkimi. Nie jest w swoim zachowaniu ani natrętny, ani naprzykrzający się, ani tym bardziej upierdliwy. Chyba każdy z nas zaczyna go traktować jak członka rodziny, bo to naprawdę bardzo sympatyczny człowiek i nie sposób go nie lubić. Miło jest popatrzeć na babcię, taką szczęśliwą, rozpromienioną i każdego dnia uśmiechniętą… Każdy już zajmował miejsce przed telewizorem, a ja przynosiłam partiami na salonową ławę salaterki wypełnione po brzegi owocami.
- Wnusiu, a to nie jest za późno na takie słodkości? – zapytała seniorka.
- Babciu, na owoce nigdy nie jest za późno. – uśmiechnęłam się.
- Ale po co szykowałaś aż tyle tego? Kto to zje?
- Oj babciu, ale zobacz ile masz tutaj witaminek. Gwarantuję Ci, że jak zjesz zawartość tej miseczki, od razu poczujesz się lepiej, a i nie będziesz musiała brać lekarstw. - ucałowałam jej policzek.
- To ja chyba sobie dziś podaruję kolację. – skwitowała.
- A ja z wielką chęcią zjem tą piękną kolorową kompozycję! – wtrącił się Pan Antoś. – Jeśli Zosiu nie chcesz, to pochłonę i Twój talerzyk. – zaśmiał się. A nie mówiłam, że czuje się już jak u siebie w domu?
- Jeszcze czego! Masz swoją porcję. – odgryzła mu się w żartach babcia.
- Spokojnie, wystarczy dla wszystkich, a dla chętnych przewidziałam nawet dokładkę. – uspokoiłam to całe towarzystwo, bo nieźle się rozkręcili, a tu tymczasem rozpoczęła się już transmisja meczu! 
Wika wyskoczyła jak z armaty, stanęła na baczność i pełną piersią śpiewała razem z siatkarzami ”Mazurka Dąbrowskiego”, a nas oczywiście odpowiednio podsumowała, że nie jesteśmy patriotami, bo nie ruszyliśmy tyłków i nie robiliśmy tego, co ona. Na parkiet wybiegła wyjściowa szóstka Amerykanów, a chwilę później naszych zawodników: Nowakowski, Winiarski, Kurek, Bartman, Żygadło, Możdżonek i Ignaczak. Ten wielki bój, o najcenniejszy krążek i najwyższe miejsce na podium, rozpoczął Winiar. Już od samego początku było ciężko, bo trzeba było walczyć o każdą piłkę z myślą, jakby była ona ostatnią i jakby od niej miało zależeć wszystko. Przy stanie 9:9 kontuzji kostki doznał nasz kapitan, który niestety musiał opuścić plac gry, a jego miejsce zajął Grześ Kosok. Chłopacy swoją świetną grą wypracowywali sobie coraz to większe prowadzenie i nie było możliwości, aby Stany Zjednoczone ich dogoniły. Pierwszą partię sukcesywnie zakończył Bartman piorunującym atakiem po bloku, siejąc pogrom w drużynie przeciwników.
Set numer 2. Ach ten Igła i ta jego „perfekcyjna” wystawa… Z całą sympatią do naszego libero, ale za wystawianie piłek, to niech się on lepiej nie bierze. Sam mistrz Zagumny skomentował już nawet w Japonii pojęcie Ignaczaka o wystawie, więc powinno mu to dać trochę do myślenia. Nasi szli cały czas łeb w łeb z Jankesami. Kurek wyprawiał w powietrzu to, co chciał, a Pitt wbijał gwoździe jeden za drugim. Zauważyłam, że po udanych akcjach coraz częściej się uśmiechał. Jednak nie taki Cichy, jak go malują. Stanley z kolei popisał się mocną zagrywką i kilkoma asami serwisowymi. Dało to jego drużynie dwupunktowe prowadzenie, które utrzymywało się dość długi czas. Jednak w punkcie kulminacyjnym na zagrywkę wszedł Zbyszek i również popisał się asem serwisowym, tuż za siatkę, no i stan wyrównał się do 20. Polacy odpłacali się tym samym - perfekcyjnymi i świetnymi akcjami, ale co z tego, skoro rywale cały czas dotrzymywali im kroku? Przy stanie 25:24 dla nas, Żygadło pojawił się na zagrywce, którą perfekcyjne przyjął Lambourne; z kontry atakował Winiarski, jednak piłka odbiła się od amerykańskiego bloku i zmierzała gdzieś pod linię dziewiątego metra naszego pola. Kurek jakimś cudem odbił ją, po czym poturlał się po boisku, robiąc jakąś niekształtną gwiazdę. Akcję zakończył atak po bloku w aut Zbyszka, który po wygranym secie podbiegł do Uszatego i ze wszystkich sił przybili sobie „piątki”, po czym doskoczyli do siebie inicjując jakieś starcie tytanów. Szaleńcy! – pomyślałam. Jednak tak naprawdę nie miałam się czemu dziwić. Cieszyli się, podobnie jak i mi przed telewizorem, bo już tylko jeden mały krok dzielił ich od wygranej. Tato poszedł chłodzić szampana, bo stwierdził, że za jakieś trzydzieści minut będziemy mieć w kieszeni złoto. Wiktoria szalała z radości, a Sandra za każdym razem kiedy punkt zdobywał Zibi, szturchała mnie w bok i głupkowato się uśmiechała.
Set numer 3. Znowu zacięta walka punkt za punkt, ale na pierwszą przerwę techniczną nasi chłopacy schodzili z jednopunktową przewagą. Z trybun dobiegały cały czas śpiewy polskich kibiców: „biało – czerwone to barwy niezwyciężone”, na przemian ze skandowaniem: „Polska! Polska!”. Co jak co, ale doping to oni mieli tam niezły! Przewaga ekipy Anastasiego rosła i rosła, aż się w końcu zrobiło 18:12. Pewnie zmierzali po zwycięstwo! Kurek posyłał asy, Zibi atakował jak opętany, Igła bronił każdą możliwą piłkę, Łukasz perfekcyjnie wystawiał, a trener amerykański był wobec tego wszystkiego bezradny. Nie pomagały nawet zmiany zawodników, na jakże nam wszystkim znanych: Andersona, Holmesa, Lotmana czy Priddiego. Brakowało już tylko dwóch punktów. Dwóch punktów do upragnionego zwycięstwa w tegorocznej Lidze Światowej. Coach USA poprosił o czas, żeby wybić naszych z rytmu. Na nic to się zdało, bo Kurek zaserwował asa i pokazał im, kto tu rządzi! Wszyscy polscy kibice na hali w Bułgarii, ale też pewnie w wielu domach, skandowali: „ostatni! ostatni!”, ale niestety - serwis w siatkę i punkt zdobyli rywale. W polu zagrywki pojawił się Stanley, ale o czas tym razem poprosił nasz wódz. Z głośników napływała „Pieśń o Małym Rycerzu” - nie wiadomo skąd Bułgarzy ją wzięli, ale na pewno przyczynili się do tego, że Polacy poczuli się jak na rodzimej hali. I jeszcze dziewiętnasty punkt wskoczył na konto Jankesów, bo zdaniem sędziego podobno dotknęliśmy w bloku siatki. Winiar był tą decyzją nieco zdziwiony, gdyż dało się odczytać z ruchu jego warg, wypowiadane z niedowierzaniem kilka razy: „Co? Co?”. Clinton ponownie stanął przed linią dziewiątego metra szykując piłkę do serwisu. Staliśmy również i my, zaciskając mocno kciuki. 
- Przestrzelił! Przestrzelił Stanley! To jest koniec, to jest koniec tego meczu! I znów historia rodzi się na naszych oczach! Polacy wygrywają Ligę Światową po raz pierwszy w swojej historii! Coś nieprawdopodobnego! Ileż radości w naszym zespole, ale przecież oni najbardziej zasłużyli na to ze wszystkich! – komentował z ogromną radością Pan Swędrowski.

Siatkarze zebrali się na środku boiska i w kółeczku odtańczyli swój taniec dzikich kojotów, nie kryjąc przy tym ogromnej radości. Nawet Piter się śmiał, nawet Olek Zabójca tańczył. Trzymając się za ręce i tworząc łańcuszek, podbiegli do trybun i dziękowali polskim kibicom za przybycie oraz za tak gorący doping. Po krótkiej chwili miała miejsce dekoracja: wręczenie indywidualnych nagród i medali. Zbyszek został wybrany najlepszym atakującym, z czego był mega zaskoczony i chyba nie dowierzał w wypowiadane słowa spikera. Kiedy szedł po odbiór statuetki i czeku, w oczach stanęły mi łzy. Byłam z niego strasznie dumna. Myślę, że i dla niego samego to wielkie uznanie, wielki osobisty sukces, który zapisał się na karcie jego kariery zawodowej. Nagroda najlepszego blokującego trafiła w ręce Marcina Możdżonka, a najlepszym libero został, no przecież nie mogło być inaczej, nasz Złotousty Krzysiu Ignaczak. Oczywiście miał ze sobą kamerę i wszystko nagrywał, także liczę na to, że podzieli się z kibicami swoimi materiałami. Jak dla mnie, „Igłą Szyte” może mieć tyle odcinków co „Moda na sukces”, a ja gwarantuję, że na pewno nigdy mi się nie znudzi! Chyba dla nikogo żadnym zaskoczeniem nie był fakt, że nagrodę najbardziej wartościowego zawodnika Ligi Światowej zdobył Bartek Kurek! To był zdecydowanie jego turniej, w którym pokazał, w jakiej jest formie i jakie ma predyspozycje. Uważam, że jak najbardziej słusznie otrzymał to wyróżnienie. Przed wejściem na najwyższy stopień podium, nasi siatkarze ustawili się zgodnie z rosnącym numerkiem na koszulce, po czym wykonali po kolei przewrót w przód i trzymając się za ręce, wskoczyli na podest. Nikt nie krył swojego zadowolenia podczas wieszania medali na szyi, promienne uśmiechy od ucha do ucha zdobiły ich twarze, a chwilę później radośnie odśpiewali hymn Polski. Miałam ciarki na całym ciele i łzy w oczach, podejrzewam, że oni też. Kurek latał z szampanem mocząc wszystkich i wszystko dookoła, Zibi zasłaniał się przed nim wielkim czekiem, który otrzymali od FIVB, a Prezes Przedpełski chodził dumny jak paw. Doczekaliśmy się też podekoracyjnych wywiadów Marcina Lepy z naszymi złotymi medalistami. Na pierwszy rzut poszedł Bartman, który oczywiście nie szczędził słów i powiedział, że to wszystko brzmi zajebiście. Zauważyłam kątem oka, że podczas tej krótkiej wypowiedzi, babcia mu się przyglądała, po czym wypaliła z tekstem: 
- Fajny chłopak z tego Zbyszka. Lena, takiego byś mogła mieć!
- Babciu… - spojrzałam na nią wymownie. 
- No, co? Przecież już nie jest z tą ufarbowaną na żółto, szkapowatą lafiryndą, nie? - Sandra prychnęła ze śmiechu.
- A skąd Ty wiesz o takich rzeczach? – zapytałam zdziwiona.
- Moja Kochana, uwierz mi, że jak się mieszka pod jednym dachem z Wiktorią, to się wie wszystko. Poza tym, ona do niego nie pasowała, a on woli brunetki. – zaśmiała się, a ja postanowiłam już tego tematu dalej nie ciągnąć.
Później odpowiedzi na pytania udzielali także Ziomek, Rucek i Winiar, który stracił „jedynkę” w przypadkowym starciu z Kruszyną. Igła nie byłby sobą, gdyby nie wepchnął się w obiektyw polsatowskiej kamery i nie latał po hali jak oszalały z polską flagą.
Czułam, że dziś wydarzy się wiele dobrego, że nasi siatkarze są w stanie pokonać Amerykanów. I zrobili to, w wielkim stylu, trzy do zera. Jestem z Nich cholernie dumna! Polał się szampan, i to na pewno nie tylko u nas w domu. Ewa i Majka, jakby się zmówiły, w tym samym czasie wysłały do mnie SMS, dzieląc się swoją euforią.
Kiedy tak siedziałam późnym wieczorem na tarasie ze szklaneczką mojego ulubionego soku pomarańczowego, naszły mnie różne myśli. Żałowałam, że nie mogłam na przykład zadzwonić do Zbyszka i mu pogratulować osobiście. Nie wiem czym myślałam, że nie wymieniłam się z nim wtedy numerem telefonu. Głupia ja, oj głupia! Szybko jednak przestałam się nad sobą umartwiać i zaczęłam myśleć bardziej racjonalnie.
- Nad czym tak dumasz, siostrzyczko? – zapytała wyłaniająca się zza drzwi Sandra.
- Nad swoim marnym życiem. – zakpiłam. – Oprócz bartmanowego poematu na rolce papieru toaletowego, Maja nic więcej nie znalazła.
- Na czym, przepraszam bardzo? – zaśmiała się.
- Nic nie mów, proszę Cię.
- No to widzę, że mój „plan B” musi wejść dniem dzisiejszym w życie.
- Koniecznie. No to powiedz, co tam mądrego wymyśliłaś?
- Jedziemy jutro do Warszawy? – spojrzałam na nią, a w jej oczach dało się zauważyć skaczące ogniki radości.
- Oszalałaś? – prychnęłam.
- Nie, no przecież będziesz miała okazję przywitać swojego Mistrza na Okęciu osobiście.
- Sandra, daj spokój. Nie będziemy się tłuc przez pół Polski po to, żeby go zobaczyć przez pięć minut. Z tego, co słyszałam, zaraz z lotniska jadą na spotkanie do Premiera, a potem do domów, więc wątpię w to, że zamieniłabym z nim chociażby dwa zdania, jeśli w ogóle dwa. Na dłuższą metę, to chyba nie ma sensu.
- No jak uważasz, ja starałam się jakoś pomóc mojej nieporadnej siostrze, a Ty oczywiście masz to gdzieś… - udawała obrażoną.
- Sandzia, no weź! Zachowujesz się jak Wiktoria. – sprzedałam jej kuksańca w bok. – Mam lepszy pomysł! – wypaliłam.
- No proszę bardzo, słucham. Jaki?
- Pojadę na Memoriał Wagnera!
- Nooo, Lena! Nareszcie jakaś mądra decyzja! Brawo! Chylę czoła! – poklepała mnie po plecach i zaczęła się śmiać.
- Przestań głupku się ze mnie nabijać.
- Wcale się nie nabijam, tylko się cieszę, że w końcu ruszyłaś swoją makówką i wymyśliłaś coś godnego uwagi. Myślę, że Zbysław się ucieszy na Twój widok i na to, co masz mu do powiedzenia.
- A skąd Ty wiesz, co ja mam mu do powiedzenia? – zapytałam z ironią.
- No przecież widzę, jak na niego patrzysz.
- No niby jak?
- Wzrokiem namiętnym, pełnym pożądania. – wypowiadając te słowa, udawała, że odgrywa jakąś miłosną sztukę.
- Bo jego spojrzenie mnie obezwładnia.
- Wpadłaś po uszy, jak śliwka w kompot. – zmierzwiła moją głowę, radośnie się uśmiechnęła i skierowała się do drzwi. – Ten dzień był pełen wrażeń,  nie siedź za długo i idź spać, Lena.
- Jeszcze chwilkę. Lubię patrzeć w gwiazdy z nadzieją, że któraś spadnie dla mnie…

***

- Mamo? – zaczęłam niepewnie, czając się za kuchenną szafką i patrząc jak moja rodzicielka krząta się w poszukiwaniu tłuczka do mięsa.
- No co tam córeczko?
- Musimy porozmawiać. – oznajmiłam ze stoickim spokojem.
- Dobrze Kochanie, a o czym? Lenka, pomożesz mi i zrobisz surówkę do obiadu?
- Jasne, że pomogę. – otworzyłam lodówkę i wyjęłam z niej kapustę, marchewkę, cebulę, rzodkiewki i paprykę, po czym ułożyłam je na blacie. Z szafki wyjęłam bambusową deskę oraz miseczkę, a z szuflady wyjęłam nóż szefa kuchni.
- Dzięki. Kurczę nie mam za dużo czasu, a muszę się jeszcze spakować.
- Spakować? Jedziesz gdzieś? – zapytałam zdziwiona.
- Ach, bo dziś rano zadzwoniła do mnie Pani Krysia. Złamała nogę i nie może jechać na te kolonie z dziećmi i poprosiła mnie, żebym pojechała za nią.
- No proszę, to pani nauczycielka Zielińska załapała się na wyjazd. To gdzie i kiedy śmigasz?
- Wyjeżdżamy jutro, na tydzień, do Zielonej Góry. – kiedy usłyszałam nazwę miejscowości, oczy wyskoczyły mi z orbit, a nóż smyknął się wprost na mój palec, z którego zaczęła lecieć krew.
- Dokąd, przepraszam?! – pytałam z niedowierzaniem, szukając szybko w szafce wody utlenionej i jakiegoś plastra.
- No do Zielonej Góry. Co w tym takiego dziwnego? – dziwiła się.
- Mamo, czy Ty wiesz, co jutro będzie się tam dziać?
-  Wiem, trzecioklasiści z konińskiej podstawówki będą podbijać miasto. – zażartowała.
- Mamuś! W Zielonej od jutra jest rozgrywany Memoriał Wagnera w siatkówce!
- To już jutro? Myślałam, że to będzie dopiero za tydzień. A tak właściwie, to o czym chciałaś ze mną rozmawiać? – przypomniało jej się, po co tak naprawdę tu jestem.
- Chciałam Ci powiedzieć, to znaczy zakomunikować, że ja też jadę jutro do Zielonej Góry. Na mecze. I nawet nie myśl, że zmienię zdanie, a podczas Twojej nieobecności będę siedzieć w domu i niańczyć Wiktorię.
- Wiktoria jedzie ze mną.
- Bardzo mnie to cieszy. Ja muszę tam jechać! – przylepiłam plaster na rankę i wróciłam do swojego zajęcia.
- Przecież byłaś dopiero w Katowicach z Sandrą, Ewą i Przemkiem na wszystkich trzech spotkaniach. Jeszcze Ci mało?
- Mamo, to jest sprawa życia i śmierci. – uśmiechnęłam się pod nosem.
- Ciekawa jestem dlaczego się tak palisz do tego wyjazdu, ale skoro rzucasz wszystko, to chyba musisz mieć jakiś ważny powód. – spojrzała przyjaźnie w moim kierunku.
- Ważny, bardzo ważny, najważniejszy. – rozpłakałam się jak dziecko.
- Próbujesz mnie ubłagać tym swoim wymuszonym płaczem od cebuli? – pytała z ironią w głosie.
- Jakbym chciała rzewnie płakać, to bym to zrobiła i żadna cebula nie byłaby mi do tego potrzebna. Sama doskonale wiesz, jaka jestem wrażliwa i jak szybko się wzruszam. – spojrzałam na nią porozumiewawczo.
- Masz kupione bilety?
- Tak, już dawno kupiłam przez neta. Bez biletu by mnie raczej nie wpuścili.
- Dobra, to ja mam pomysł.
- Jaki? – zapytałam, unosząc wzrok znad deski.
- Pojedziesz z nami autokarem i zakombinuję tak, żebyś miała zagwarantowany nocleg w naszym hoteliku.
- No co Ty?! Poważnie?! – kolejny raz tego dnia mnie zaskoczyła.
- Ale co powiesz dyrektorce? Przecież nie mogę tak sobie jechać z Wami na wycieczkę.
- Masz zrobiony kurs wychowawcy kolonijnego?
- No mam.
- No to nie zadawaj zbędnych pytań. – puściła do mnie oczko.
- Ale… - zaczęłam, jednak starsza Zielińska mi przerwała.
- No chyba, że wstydzisz się własnej matki i chcesz się tłuc pociągiem. – mówiła z przekąsem.
- Weź przestań wymyślać! Jesteś najlepszą mamą na świecie, wiesz? – posłałam jej całusa w powietrzu.
- Daj spokój. Po prostu chcę pomóc swojej małej córeczce.
- Bez przesady, tak to możesz mówić do Wiki, a nie do mnie.
- Ech… Ten czas tak szybko leci, że nawet nie zauważyłam, kiedy wyrosłyście z Sandrą na dorosłe kobiety. Macie już teraz swoje życie, swoje sprawy i problemy… Niedługo pewnie założycie własne rodziny, wyjedziecie gdzieś i będziecie wieść szczęśliwe życie, ale wiedz, że dla mnie zawsze będziecie moimi małymi dziewczynkami. – wzruszyła się. Zauważyłam, że po jej policzku spłynęła łza.
- Oj, Mamuś… - podeszłam do rodzicielki, mocno ją przytuliłam i ucałowałam rumiane lico. – Kocham Cię.
- Ja Ciebie też, Lena. Ja Ciebie też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz