7.08.2013

Rozdział 15.



Szczęśliwa. Chyba tylko tak mogę określić swój obecny stan ducha. W ciągu ostatnich kilu dni spotkało mnie niesamowicie wiele przyjemnych rzeczy i pozytywnych wrażeń. Wszystko to działo się w tempie zawrotnym, częsta zmiana miejsca przebywania, męczące podróże, ale ja pamiętam każdą chwilę, jakby to było wczoraj. Spełniły się moje dotychczasowe marzenia: byłam na meczach reprezentacji, złapałam piłkę z autografami, rozmawiałam z siatkarzami i co najważniejsze, Zbyszek zaproponował mi spotkanie. Jak mam je rozumieć? Jak interpretować to, co się podczas niego wydarzyło? Sama nie wiem. Jedno wiem na pewno – były to najpiękniejsze dni mojego życia, które na zawsze zostaną w mojej pamięci. Sandra i Przemek przeszli samych siebie w realizacji tego przedsięwzięcia, za co jestem im niezmiernie wdzięczna. Podobno miał to być dla mnie nie tylko prezent urodzinowy, ale także w pewnym sensie podziękowanie za pomoc w pozbyciu się napalonego szefa mojej siostry. Cóż, jeśli za każdym razem dostawałabym taką zapłatę, zastanowiłabym się, i to poważnie, nad otworzeniem prywatnego biura detektywistycznego. Wracając do domu ciągle byłam myślami jeszcze w Katowicach, ale powoli docierało do mnie to, że znowu zacznie się ta szara, nudna i monotonna rzeczywistość. Przede mną ostatnie starcie tego roku akademickiego i muszę naprawdę ścisnąć pasa i brać się ostro do nauki. Koniec tego dobrego!
Majki nie było w domu, bo z wiadomych przyczyn chwilowo mieszkała u Filipa. Muszę przyznać, że naprawdę fajny z niego facet. Jest tutaj w Polsce całkiem sam, bo jego rodzice wyjechali zagranicę, ich kontakt się urwał i praktycznie w ogóle się nie widują. Rodzeństwa nie ma, a dziadkowie zmarli kilka lat temu, także jest zdany tylko na siebie. Przynajmniej będzie miał satysfakcję z tego, że do życiowego sukcesu doszedł sam, że nikt mu w niczym nie pomagał i nie załatwiał po znajomości wdarcia się do świata lekarzy. Chłopak dobrze sobie radzi i mam nadzieję, że teraz, kiedy związał się z moją przyjaciółką, zazna prawdziwego szczęścia, podobnie jak i ona. Z całego serca gorąco im kibicuję.
Wypakowałyśmy z Ewą nasze bagaże, wzięłyśmy po kolei prysznic i zrobiłyśmy sobie coś do jedzenia. Usiadłyśmy wygodnie przed telewizorem z kubkiem herbaty malinowej w ręku. Bardzo przyjemnie było zrelaksować się i wyciągnąć nogi po długiej, męczącej podróży. Nasza kontemplacja długo jednak nie trwała, bo ktoś nagminnie „gwałcił” dzwonek przy drzwiach. Spojrzałyśmy na siebie z politowaniem, która z nas ma iść otworzyć. Padło na mnie, bo byłam młodsza o trzy miesiące i siedziałam bliżej wyjścia z salonu. Też mi argumenty. Po drodze potknęłam się jeszcze o własne buty i siarczyście przeklinając, wylądowałam na podłodze.
- Nic Ci nie jest, ciamajdo? – usłyszałam.
- Chyba nie… - zbierałam się z podłogi, a intensywność naciskania dzwonka po drugiej stronie ciągle rosła. – Cholera jasna! Pali się czy co?! – powiedziałam ze złością otwierając drzwi.
- Niespodziankaaaa! – moim oczom ukazało się trzech uśmiechniętych od ucha do ucha facetów, trzymających w ręku po jednej butelce wódki.
- Co wy tu robicie? – zapytałam głupio.
- Widzieliśmy przez okno, że wróciłyście, więc jesteśmy. Trzeba przecież wyprawić Twoje urodziny. - zakomunikował Maciej, po czym wepchnęli się do mieszkania, składając mi po drodze szybkie życzenia.
- Maciuś! – krzyknęła Ewa, która usłyszała głos swojego ukochanego i zaraz pognała w jego ramiona.
- Jak było na meczach? – zapytał Tomek rozsiadając się w fotelu.
- Skąd wiecie, że tam byłam?
- Zapomniałaś, że masz w domu dobrego informatora? – wyszczerzył zęby.
- No tak, Ewka… A na meczach było mega! Niesamowite przeżycie, wspaniała atmosfera, no i te rozmowy… - nie skończyłam zdania. Zamyśliłam się, a na mojej twarzy zarysował się lekki uśmiech.
- Ty, o czym ona gada? – zwrócił się do Ewy zaciekawiony Arkadiusz.
- Nie wiem, czy jestem upoważniona do udzielania tych informacji. – spojrzała na mnie porozumiewawczo, a Arek był totalnie zdezorientowany.
- Chłopaki, naprawdę fajnie, że wpadliście, ale ja nie mam nic w lodówce. Jedyne, co mogę Wam zaproponować to kawa, herbata albo woda i jakieś suche ciastka. Trzeba było się zapowiedzieć, to bym coś przygotowała. – chciałam za wszelką cenę zmienić temat rozmów, bo przecież czy wszyscy naokoło zaraz muszą wiedzieć, że byłam na kawie z Bartmanem? Każdy chce mieć jakiś swój mały sekrecik, a panna Malczewska
- Maleńka, o nic się nie martw. Zaraz będą tu posiłki. – rzucił pośpiesznie Maciek.
- Zamówiliście pizzę?
- Nie, no coś Ty. Co tu dużo będę mówić, zresztą sama pewnie zaraz zobaczysz. – jeśli to miał być jakiś ich kolejny świetny pomysł, to ja dziękuję bardzo. Nie powiem, że byłam jakoś super zadowolona z ich wizyty, bo chciałam trochę odpocząć po tym maratonie, aby od jutra móc uczyć się do egzaminu o trzeźwym umyśle. No ale cóż, jak już przyszli to przecież nie będę ich wyganiać. I wtedy rozległ się kolejny dzwonek do drzwi.
- Wszystkiego najlepszego! – rozległ się głośny okrzyk z gardeł dziewczyn z klubu. Boże, jeszcze ich mi tu brakowało… - Sto lat Lenka! – każda zaczęła mnie ściskać i składać życzenia. Przyniosły ze sobą mnóstwo jedzenia i zapowiadały świetną imprezę do samego rana. To wszystko naprawdę było bardzo miłe z ich strony, ale nie miałam siły na takie świętowanie. Siedziałam i robiłam dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby już sobie poszli. Nie żebym coś do nich miała, ale ekhm, no przyszli nie w porę, chociaż z drugiej strony… może to i dobrze, bo będę to już miała za sobą. Godziny mijały, a litry wódki się lały. Już nie mogłam na to wszystko patrzeć, ale nie z przepicia, tylko ze zmęczenia. Oczy odmawiały mi posłuszeństwa i czułam, że zaraz zasnę na stojąco. Towarzystwo tak dobrze się bawiło, że nawet nikt nie zauważył kiedy po prostu, tak zwyczajnie wyszłam sobie z salonu i zamknęłam się w swoim pokoju. Wygląda na to, że cała ekipa bardziej tego potrzebowała niż ja sama…

***

Szłam dumnie korytarzem poznańskiej uczelni, niosąc w ręku indeks do dziekanatu. Byłam zadowolona z przebiegu ostatniego egzaminu i nie kryłam swojej radości, śmiejąc się na prawo i lewo. Ludzie patrzyli się na mnie jak na wariatkę, ale co tam! Wszak statystyka matematyczna nie należy do moich mocnych stron, to jednak udało mi się zdobyć z tego przedmiotu ocenę dobrą plus. Wszystko zapewne potoczyłoby się inaczej i kto wie, czy nie miałabym we wrześniu poprawki, ale trafiłam na takie pytania, że grzechem byłoby tego nie zdać. Kiedy z ust profesora padło ostatnie, zupełnie banalne, pytanie: „Gdzie swoje zastosowanie ma lub może mieć statystyka matematyczna?”, na mojej twarzy pojawił się mimowolny uśmiech i już wiedziałam, co mam mówić. Opowiedziałam co, gdzie i jak, skupiając się jednak najbardziej na sporcie, a mianowicie na siatkówce, gdyż był to mój konik. Zdarzyło mi się mieć styczność z programami statystycznymi i tymi wszystkimi rzeczami, także przekazałam pedagogowi całą swoją wiedzę na ten temat. Stary, siwy dziadziuś Krzekotowski patrzył na mnie ze zdumieniem kiedy zaczęłam omawiać strategię Mieszka Gogola i Oskara Kaczmarczyka. Przerwał po chwili mój wywód, sięgnął po indeks, wpisał ocenę i stwierdził, że wypowiedziałam się wystarczająco i że mam uciekać na wakacje. Niby taki straszny miał być ten nasz Krzekot, a tu proszę, jednak jakieś ludzkie odruchy w nim drzemały. Zgodnie z regulaminem, oddałam indeks do dziekanatu i zaczynałam się cieszyć wakacjami! Kierunek – dom rodzinny.

***

Od pamiętnego weekendu w Katowicach minął tydzień. Transmisję turnieju z São Bernardo z Brazylii widziałam tylko w piątek, kiedy to mierzyliśmy się kolejny raz z Kanadą, i to jeszcze wyrywkowo, bo w domu panowało istne zamieszanie związane z naszym sobotnim wyjazdem. Ale najważniejsze było to, że wygraliśmy trzy do zera. Mój kochany braciszek kończył magisterkę i zaprosił całą rodzinę na uroczyste absolutorium. Wszystko byłby dobrze, gdyby nie to, że musieliśmy jechać do Bydgoszczy, bo to właśnie tam studiował Marketing i Public Relations na Wydziale Zarządzania i Marketingu, Wyższej Szkoły Bankowej. Szczegół, że maksymalnie od jednego studenta mogły być zaproszone trzy osoby, a od nas z domu przyjechało aż pięciu! Ale jak na cwanego marketingowca przystało, mój wspaniałomyślny brat sam dorobił sobie zaproszenia, stąd mogliśmy się tam pojawić wszyscy. Student potrafi! Mnie czeka to samo za dwa lata, ale jak jeszcze przejdę się w międzyczasie na kilka takich imprez, to ich przebieg będę znała już na pamięć. Przy okazji też odwiedziliśmy mieszkającą w Bydgoszczy cioteczkę Leokadię, zwykle przez nas nazywaną pieszczotliwie Lodzią albo Lotką. Przemek często do niej zaglądał, gdyż jego uczelnia mieściła się niedaleko osiedla Stary Fordon, na którym mieszkała ciocia. Utrzymywaliśmy zawsze ze sobą dobre kontakty i dlatego zaprosiła nas do siebie na nocleg. Nie wypadało odmówić, ale już się krew w moich żyłach gotowała, że nie zobaczę meczu. Z racji swego posuniętego już wieku, niestety nie posiadała czegoś takiego jak Internet, a o kanale telewizyjnym Polsat Sport to już w ogóle mogłam pomarzyć. Tak więc w kwestii siatkówki mogłam liczyć tylko na wiadomości od Ewy i Majki. Zbytnio nie miałam co robić, a siedzenie z ciotką już mnie nudziło, więc wybrałam się na popołudniowy spacer z Sandrą i Wiktorią. Znałam się trochę na topografii tego miasta, bo zdarzyło mi się nieraz odwiedzić brata przez pięć lat jego edukacji i dlatego mniej więcej się orientowałam, co i gdzie jest. Bydgoszcz o tej porze roku była piękna i zawsze z uśmiechem na twarzy do niej powracałam. Szłyśmy w stronę Stacji PKP Bydgoszcz Akademia, wzdłuż Wisły, wśród mnóstwa zieleni i kwiatów, a ja cały czas mocno trzymałam kciuki za naszych chłopaków.
- Lenka? – usłyszałam z ust małej dziewczynki.
- No?
- Dlaczego cały czas masz zaciśnięte pięści? Jesteś zła i chcesz komuś przywalić? – spojrzała na mnie z taką powagą, że aż wybuchłam niepohamowanym śmiechem.
- Głuptasie, nie. Lenka trzyma kciuki za siatkarzy, bo grają teraz mecz. – wytłumaczyła najmłodszej Sandra, bo ja ciągle rechotałam jak żaba.
- Ej, no właśnie! Przecież jest mecz! – zerwała się nagle. - Czemu go nie oglądamy, tylko włóczymy się po jakiś chaszczach?! – mała nie kryła swojego oburzenia.
 - A gdzie chcesz go niby oglądać? Ciotka nie ma ani netu, ani dekodera telewizyjnego.
- Jak można nie mieć w dzisiejszych czasach Internetu i kablówki? Przecież to żenada! Ja muszę zobaczyć mojego Zbysia! – coraz bardziej zadziwiałam się postawą i zachowaniem Wiki.
- A co Ty masz z tym Zbysiem? – podpytywała ją Sandra.
- No jak to co?! To mój ulubiony siatkarz! Jak dorosnę, będę grać tak jak on. – oświadczyła z dumą w głosie.
- Życzymy powodzenia. – rzuciłam z kpiną.
- Nie śmiej się ze mnie. Jeszcze zobaczysz, jaką będę słynną gwiazdą siatkówki.
- Co do tego, że będziesz gwiazdą to nie mam żadnych wątpliwości, a czy siatkówki to się dopiero okaże. – Sandra zaśmiała się pod nosem i pogładziła małą po głowie. – Idziemy na lody? – zaproponowałam.
-  No pewnie!
- To chodźmy do Parku Milenijnego, tam na pewno będzie jakaś budka.
- A to daleko? Bo nogi mnie już bolą. – Wiki zaczynała marudzić.
- Już wymiękasz?
- A nie możemy pojechać tam tramwajem albo autobusem?
- Weź nie świruj pawianka. Jest taka piękna pogoda, że grzechem byłoby korzystanie z komunikacji miejskiej. – starałam się sprowadzić ją na ziemię.
- Umówmy się, że w zamian na wytrwałość dostaniesz dodatkową kulkę Twoich ulubionych truskawkowych lodów. – stosowanie przekupstwa Sandra miała już opanowane do perfekcji.
- Trzy albo nie idę. – mała momentalnie się ożywiła.
- Oszalałaś? Chcesz być chora od takiej ilości?
- Okeeej,  mogę zgodzić się na dwie… - ohoho, ktoś tu zaczynał negocjować i to ostro.
- Okeeej, to już lepiej. – starsza przystała na propozycję młodszej.
- Okeeej, ale po warunkiem, że w drodze powrotnej niesiesz mnie na barana. – nie wiem po kim ona odziedziczyła taki talent do pertraktacji, ale byłam pod wrażeniem.
- Okeeej, ale przez pół drogi będzie Cię niosła Lena. – nagle Sandra przestała trzymać moją stronę.
- O nie! Nie ma mowy! Mnie w to nie wkręcicie. – zaczęłam się z nimi droczyć.
- Co, wymiękasz? – zapytała mnie luzacko Wiktoria, a ja znów nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
- Ty! Widzisz to, co ja? – rzuciła nagle Sandra, wskazując głową na siedzącą na ławeczce w parku dwójkę ludzi.
- Co tam dostrzegłaś swoim sokolim wzrokiem siostrzyczko?
- Nikogo Ci nie przypomina ta dziewczyna? – zmrużyłam oczy, żeby bardziej się przyjrzeć kobiecie.
- O zgrozo! – stanęłam jak wryta.
- Jak widać, nigdzie, nawet w parku nie możesz mieć spokoju, bo spotykasz same ważne osobistości.
- Przecież ona stąd pochodzi, ma prawo chodzić gdzie chce i nikt jej tego nie zabroni. To my tutaj jesteśmy obce. – uśmiechnęłam się półgębkiem, a mała dziewczynka z uwagą przysłuchiwała się naszej wymianie zdań.
- Masz rację. Ale swoją drogą szybko się pocieszyła, nie? – Sandra wiedziała, że się rozstali. Powiedziałam jej, bo przecież w końcu miałam informacje z pierwszej ręki.
- Ej, mówicie o tej blondynie, co się obściskuje z tym fagasem z tatuażami na rękach? – odezwała się ta najbardziej zainteresowana.
- Tak. – potwierdziła Sandra.
- No i wy nie wiecie, kto to jest? To przecież dziewczyna MOJEGO Zbysia! – szczególną uwagę zwróciła właśnie na słowo „MOJEGO”, odpowiednio je intonując. – Zaraz pójdę tam do niej i wytargam ją za te długie kudły!
- Wika! – skarciłam ją spojrzeniem.
- No co? Przecież jak ona może go zdradzać? Trzeba powiedzieć Zbyszkowi o tym, że ona go oszukuje! – moje oczy przybrały kształt pięciozłotówek. Ośmiolatka miała bardziej nie po kolei w głowie niż ja. Bartman to rzeczywiście jej ulubieniec i nieraz już o tym wspominała. Zresztą wystarczy przekroczyć próg jej pokoju rozejrzeć się po ścianach. Od razu będzie się wiedzieć, w kim jest „zakochana”. Cóż, Wiktorię to jeszcze można tłumaczyć dzieciństwem, platonicznymi miłościami i dziwnymi pomysłami, ale kto wytłumaczy głupotę i szajbę dwudziestodwulatki? Chyba nikt.
- Ej, młoda! Opanuj się! To chyba nie Twoja sprawa. – szturchnęłam ją łokciem, by trzymała swe emocje na wodzy i nie wtrącała się w sprawy dorosłych.
- No, ale… - ciągnęła dalej.
- Bez dyskusji! Koniec tematu. Idziemy na te lody czy nie? – powiedziałam zdecydowanie.
- No idziemy… - chyba ochota na lody jej minęła, ale gdybym powiedziała, że Zbyszek już nie jest z Joanną, to mała byłaby gotowa podejść do niej i jeszcze jej za to podziękować, bo strasznie jej nie lubiła. Wolałam zatem nie ryzykować. Siedziałyśmy na jednej z ławek w bydgoskim parku już jakieś pół godziny i delektowałyśmy się pysznymi lodami. Wiktoria zapoznała się z jakąś dziewczynką, mniej więcej w jej wieku, zaczęły się razem bawić i karmić łabędzie w stawie. Wtedy zadzwonił mój telefon.
- Pewnie mama już nas szuka. – zaśmiała się Sandra.
- Heh, nie, to Ewka. – nacisnęłam przycisk „odbierz”. – No cześć Kochana!
- Wygrali z Finlandią! – usłyszałam uradowany głos.
- Ile?
- 3:1. Ale to jest nic! Słuchaj tego!
- Coś się stało?! – poderwałam się z ławki na równe nogi.
- Podobno tydzień temu na turnieju w Katowicach, Asseco Resovia Rzeszów zaproponowała Bartmanowi roczny kontrakt na pozycji atakującego.
- Cooo?! Chyba żartujesz! Skąd w ogóle masz takie info?
- W necie dziś huczy na ten temat, a poza tym Pan Swędrowski wspominał o tym podczas komentowania dzisiejszego meczu. Ale wiesz, jeszcze nie ma żadnej potwierdzonej wiadomości, bo żadna ze stron nie wypowiada się na ten temat. Także nie ciesz się przedwcześnie.
- O Jezu… - osunęłam się delikatnie na ławce.
- Wiesz co, muszę kończyć, bo idę z Maćkiem do kina, ale pomyślałam, że chciałabyś to wiedzieć. To na razie, pozdrów rodzinkę. Pa!
- Jasne, jasne, rozumiem. Dzięki za telefon. Do zobaczonka! – pożegnałam się z przyjaciółką i śmiałam się sama do siebie jak głupia. Sandra patrzyła na mnie jakbym miała nierówno pod sufitem, ale kiedy wszystko jej opowiedziałam, już się niczemu nie dziwiła tylko podzielała moją radość. 

***

Zwerbowałam wszystkich do wcześniejszego wyjazdu od ciotki, bo miałam w zamiarze obejrzeć ostatni, ale chyba najważniejszy, mecz turnieju w Brazylii. Niestety złośliwość rzeczy martwych, nie zna granic! Okazało się, że Przemek musiał jechać jeszcze na uczelnię oddać indeks przed obroną, no to w tym czasie Lodzia zrobiła jeszcze kawę, która przeciągnęła się do godzin południowych, bo mama nie zdążyła się z nią jeszcze nagadać. Kiedy w końcu wszyscy byli gotowi i o 13:30 wyjechaliśmy z Bydgoszczy, po czterdziestu minutach, przed Inowrocławiem, złapaliśmy gumę. To już koniec. Klapa totalna. Pies pogrzebany. Pozamiatane. Amen. Nie zdążę na mecz za nic w świecie. – pomyślałam. Tato z Przemkiem zabrali się za wymianę koła i obiecywali, że nie potrwa to długo. Jak się chwilę później okazało - nie mieli na wyposażeniu lewarka, a mnie w tym momencie dopadła biała gorączka. Czekaliśmy godzinę za przyjazdem pomocy drogowej, a potem kolejne pół, zanim uporali się z naprawą. Podczas tego czasu zdążyłam wymienić milion SMS-ów z Ewą. Denerwowałam się dodatkowo, ponieważ przegraliśmy pierwszego seta z Canarinhos 24:26, a i drugi, z relacji Ewki, nie zanosił się dla nas dobrze. Kiedy po niespełna półtorej godzinie, szczęśliwie i bez większych niespodzianek dojechaliśmy do domu, szybko wpadłam do pokoju i włączyłam telewizor. Zdążyłam na ostatnie dziesięć - piętnaście minut meczu. 2:1 w setach dla Brazylii, w czwartym 12:8 również dla nich. Miałam nadzieję, że nasi pójdą za ciosem i jeszcze powalczą o zwycięstwo w tym secie i tie-breaku, bo przecież nie wszystko było stracone. Jednak Brazylijczycy niesieni dopingiem swojej publiczności zdołali objąć wysokie prowadzenie i wygrać cały mecz 3:1. Cóż no, raz się wygrywa, raz się przegrywa. Mimo ambitnej postawy, drużyna Anastasiego musiała uznać wyższość gospodarzy i pogodzić się z utratą pierwszego miejsca w grupie B. Ale ja wierzyłam, że to tylko chwilowe zawirowanie. Przed nami jeszcze turniej w Finlandii i czułam, że tam wydarzy się wiele dobrego.
Wypiłam kawę, zjadłam kawałek babcinego placka drożdżowego, następnie odświeżyłam się trochę po tej męczącej podróży i poszłam na ogród. Usadowiłam się wygodnie na hamaku, włożyłam słuchawki w uszy i wsłuchiwałam się w każdy dźwięk napływającej muzyki. Bujałam się delikatnie, a wszystkie moje myśli biegły tylko w jednym kierunku. Boże, ile ja bym dała, żeby Zbyszek nie jechał do Korei, tylko został w Polsce… Ten nieoczekiwany kontrakt z Resovii wydawał mi się być najlepszym rozwiązaniem. Pytanie tylko, czym pokieruje się Bartman podczas podejmowania decyzji? Zarobkami? Tradycją? Kulturą? Swoimi ambicjami? Rozważałam wszystkie możliwe opcje, ale w gruncie rzeczy, co ja mogłam zrobić? Chyba tylko się modlić, bo na nic innego nie miałam najmniejszego wpływu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz