Szczęśliwa. Chyba tylko tak mogę określić swój obecny stan ducha. W
ciągu ostatnich kilu dni spotkało mnie niesamowicie wiele przyjemnych rzeczy i
pozytywnych wrażeń. Wszystko to działo się w tempie zawrotnym, częsta zmiana
miejsca przebywania, męczące podróże, ale ja pamiętam każdą chwilę, jakby to
było wczoraj. Spełniły się moje dotychczasowe marzenia: byłam na meczach
reprezentacji, złapałam piłkę z autografami, rozmawiałam z siatkarzami i co
najważniejsze, Zbyszek zaproponował mi spotkanie. Jak mam je rozumieć? Jak interpretować
to, co się podczas niego wydarzyło? Sama nie wiem. Jedno wiem na pewno – były
to najpiękniejsze dni mojego życia, które na zawsze zostaną w mojej pamięci. Sandra
i Przemek przeszli samych siebie w realizacji tego przedsięwzięcia, za co
jestem im niezmiernie wdzięczna. Podobno miał to być dla mnie nie tylko prezent
urodzinowy, ale także w pewnym sensie podziękowanie za pomoc w pozbyciu się
napalonego szefa mojej siostry. Cóż, jeśli za każdym razem dostawałabym taką
zapłatę, zastanowiłabym się, i to poważnie, nad otworzeniem prywatnego biura
detektywistycznego. Wracając do domu ciągle byłam myślami jeszcze w Katowicach,
ale powoli docierało do mnie to, że znowu zacznie się ta szara, nudna i
monotonna rzeczywistość. Przede mną ostatnie starcie tego roku akademickiego i
muszę naprawdę ścisnąć pasa i brać się ostro do nauki. Koniec tego dobrego!
Majki nie było w domu, bo z wiadomych przyczyn chwilowo mieszkała u
Filipa. Muszę przyznać, że naprawdę fajny z niego facet. Jest tutaj w Polsce
całkiem sam, bo jego rodzice wyjechali zagranicę, ich kontakt się urwał i
praktycznie w ogóle się nie widują. Rodzeństwa nie ma, a dziadkowie zmarli
kilka lat temu, także jest zdany tylko na siebie. Przynajmniej będzie miał
satysfakcję z tego, że do życiowego sukcesu doszedł sam, że nikt mu w niczym
nie pomagał i nie załatwiał po znajomości wdarcia się do świata lekarzy. Chłopak
dobrze sobie radzi i mam nadzieję, że teraz, kiedy związał się z moją
przyjaciółką, zazna prawdziwego szczęścia, podobnie jak i ona. Z całego serca
gorąco im kibicuję.
Wypakowałyśmy z Ewą nasze bagaże, wzięłyśmy po kolei prysznic i
zrobiłyśmy sobie coś do jedzenia. Usiadłyśmy wygodnie przed telewizorem z
kubkiem herbaty malinowej w ręku. Bardzo przyjemnie było zrelaksować się i wyciągnąć
nogi po długiej, męczącej podróży. Nasza kontemplacja długo jednak nie trwała,
bo ktoś nagminnie „gwałcił” dzwonek przy drzwiach. Spojrzałyśmy na siebie z
politowaniem, która z nas ma iść otworzyć. Padło na mnie, bo byłam młodsza o
trzy miesiące i siedziałam bliżej wyjścia z salonu. Też mi argumenty. Po drodze
potknęłam się jeszcze o własne buty i siarczyście przeklinając, wylądowałam na
podłodze.
- Nic Ci nie jest, ciamajdo? – usłyszałam.
- Chyba nie… - zbierałam się z podłogi, a intensywność naciskania
dzwonka po drugiej stronie ciągle rosła. – Cholera jasna! Pali się czy co?! –
powiedziałam ze złością otwierając drzwi.
- Niespodziankaaaa! – moim oczom ukazało się trzech uśmiechniętych od
ucha do ucha facetów, trzymających w ręku po jednej butelce wódki.
- Co wy tu robicie? – zapytałam głupio.
- Widzieliśmy przez okno, że wróciłyście, więc jesteśmy. Trzeba
przecież wyprawić Twoje urodziny. - zakomunikował Maciej, po czym wepchnęli się
do mieszkania, składając mi po drodze szybkie życzenia.
- Maciuś! – krzyknęła Ewa, która usłyszała głos swojego ukochanego i
zaraz pognała w jego ramiona.
- Jak było na meczach? – zapytał Tomek rozsiadając się w fotelu.
- Skąd wiecie, że tam byłam?
- Zapomniałaś, że masz w domu dobrego informatora? – wyszczerzył zęby.
- No tak, Ewka… A na meczach było mega! Niesamowite przeżycie,
wspaniała atmosfera, no i te rozmowy… - nie skończyłam zdania. Zamyśliłam się,
a na mojej twarzy zarysował się lekki uśmiech.
- Ty, o czym ona gada? – zwrócił się do Ewy zaciekawiony Arkadiusz.
- Nie wiem, czy jestem upoważniona do udzielania tych informacji. –
spojrzała na mnie porozumiewawczo, a Arek był totalnie zdezorientowany.
- Chłopaki, naprawdę fajnie, że wpadliście, ale ja nie mam nic w
lodówce. Jedyne, co mogę Wam zaproponować to kawa, herbata albo woda i jakieś
suche ciastka. Trzeba było się zapowiedzieć, to bym coś przygotowała. –
chciałam za wszelką cenę zmienić temat rozmów, bo przecież czy wszyscy naokoło zaraz
muszą wiedzieć, że byłam na kawie z Bartmanem? Każdy chce mieć jakiś swój mały
sekrecik, a panna Malczewska
- Maleńka, o nic się nie martw. Zaraz będą tu posiłki. – rzucił
pośpiesznie Maciek.
- Zamówiliście pizzę?
- Nie, no coś Ty. Co tu dużo będę mówić, zresztą sama pewnie zaraz
zobaczysz. – jeśli to miał być jakiś ich kolejny świetny pomysł, to ja dziękuję
bardzo. Nie powiem, że byłam jakoś super zadowolona z ich wizyty, bo chciałam
trochę odpocząć po tym maratonie, aby od jutra móc uczyć się do egzaminu o
trzeźwym umyśle. No ale cóż, jak już przyszli to przecież nie będę ich wyganiać.
I wtedy rozległ się kolejny dzwonek do drzwi.
- Wszystkiego najlepszego! – rozległ się głośny okrzyk z gardeł
dziewczyn z klubu. Boże, jeszcze ich mi tu brakowało… - Sto lat Lenka! – każda
zaczęła mnie ściskać i składać życzenia. Przyniosły ze sobą mnóstwo jedzenia i
zapowiadały świetną imprezę do samego rana. To wszystko naprawdę było bardzo
miłe z ich strony, ale nie miałam siły na takie świętowanie. Siedziałam i
robiłam dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby już
sobie poszli. Nie żebym coś do nich miała, ale ekhm, no przyszli nie w porę,
chociaż z drugiej strony… może to i dobrze, bo będę to już miała za sobą.
Godziny mijały, a litry wódki się lały. Już nie mogłam na to wszystko patrzeć,
ale nie z przepicia, tylko ze zmęczenia. Oczy odmawiały mi posłuszeństwa i
czułam, że zaraz zasnę na stojąco. Towarzystwo tak dobrze się bawiło, że nawet nikt
nie zauważył kiedy po prostu, tak zwyczajnie wyszłam sobie z salonu i zamknęłam
się w swoim pokoju. Wygląda na to, że cała ekipa bardziej tego potrzebowała niż
ja sama…
***
Szłam dumnie korytarzem poznańskiej uczelni, niosąc w ręku indeks do
dziekanatu. Byłam zadowolona z przebiegu ostatniego egzaminu i nie kryłam
swojej radości, śmiejąc się na prawo i lewo. Ludzie patrzyli się na mnie jak na
wariatkę, ale co tam! Wszak statystyka matematyczna nie należy do moich mocnych
stron, to jednak udało mi się zdobyć z tego przedmiotu ocenę dobrą plus.
Wszystko zapewne potoczyłoby się inaczej i kto wie, czy nie miałabym we
wrześniu poprawki, ale trafiłam na takie pytania, że grzechem byłoby tego nie
zdać. Kiedy z ust profesora padło ostatnie, zupełnie banalne, pytanie: „Gdzie swoje zastosowanie ma lub może mieć
statystyka matematyczna?”, na mojej twarzy pojawił się mimowolny uśmiech i
już wiedziałam, co mam mówić. Opowiedziałam co, gdzie i jak, skupiając się
jednak najbardziej na sporcie, a mianowicie na siatkówce, gdyż był to mój
konik. Zdarzyło mi się mieć styczność z programami statystycznymi i tymi
wszystkimi rzeczami, także przekazałam pedagogowi całą swoją wiedzę na ten
temat. Stary, siwy dziadziuś Krzekotowski patrzył na mnie ze zdumieniem kiedy
zaczęłam omawiać strategię Mieszka Gogola i Oskara Kaczmarczyka. Przerwał po
chwili mój wywód, sięgnął po indeks, wpisał ocenę i stwierdził, że
wypowiedziałam się wystarczająco i że mam uciekać na wakacje. Niby taki
straszny miał być ten nasz Krzekot, a tu proszę, jednak jakieś ludzkie odruchy
w nim drzemały. Zgodnie z regulaminem, oddałam indeks do dziekanatu i
zaczynałam się cieszyć wakacjami! Kierunek – dom rodzinny.
***
Od pamiętnego weekendu w Katowicach minął tydzień. Transmisję turnieju
z São Bernardo z Brazylii widziałam tylko w piątek, kiedy to mierzyliśmy się
kolejny raz z Kanadą, i to jeszcze wyrywkowo, bo w domu panowało istne
zamieszanie związane z naszym sobotnim wyjazdem. Ale najważniejsze było to, że
wygraliśmy trzy do zera. Mój kochany braciszek kończył magisterkę i zaprosił całą
rodzinę na uroczyste absolutorium. Wszystko byłby dobrze, gdyby nie to, że
musieliśmy jechać do Bydgoszczy, bo to właśnie tam studiował Marketing i Public
Relations na Wydziale Zarządzania i Marketingu, Wyższej Szkoły Bankowej.
Szczegół, że maksymalnie od jednego studenta mogły być zaproszone trzy osoby, a
od nas z domu przyjechało aż pięciu! Ale jak na cwanego marketingowca
przystało, mój wspaniałomyślny brat sam dorobił sobie zaproszenia, stąd
mogliśmy się tam pojawić wszyscy. Student potrafi! Mnie czeka to samo za dwa
lata, ale jak jeszcze przejdę się w międzyczasie na kilka takich imprez, to ich
przebieg będę znała już na pamięć. Przy okazji też odwiedziliśmy mieszkającą w
Bydgoszczy cioteczkę Leokadię, zwykle przez nas nazywaną pieszczotliwie Lodzią
albo Lotką. Przemek często do niej zaglądał, gdyż jego uczelnia mieściła się
niedaleko osiedla Stary Fordon, na którym mieszkała ciocia. Utrzymywaliśmy
zawsze ze sobą dobre kontakty i dlatego zaprosiła nas do siebie na nocleg. Nie
wypadało odmówić, ale już się krew w moich żyłach gotowała, że nie zobaczę
meczu. Z racji swego posuniętego już wieku, niestety nie posiadała czegoś
takiego jak Internet, a o kanale telewizyjnym Polsat Sport to już w ogóle
mogłam pomarzyć. Tak więc w kwestii siatkówki mogłam liczyć tylko na wiadomości
od Ewy i Majki. Zbytnio nie miałam co robić, a siedzenie z ciotką już mnie
nudziło, więc wybrałam się na popołudniowy spacer z Sandrą i Wiktorią. Znałam
się trochę na topografii tego miasta, bo zdarzyło mi się nieraz odwiedzić brata
przez pięć lat jego edukacji i dlatego mniej więcej się orientowałam, co i
gdzie jest. Bydgoszcz o tej porze roku była piękna i zawsze z uśmiechem na
twarzy do niej powracałam. Szłyśmy w stronę Stacji PKP Bydgoszcz Akademia, wzdłuż
Wisły, wśród mnóstwa zieleni i kwiatów, a ja cały czas mocno trzymałam kciuki
za naszych chłopaków.
- Lenka? – usłyszałam z ust małej dziewczynki.
- No?
- Dlaczego cały czas masz zaciśnięte pięści? Jesteś zła i chcesz komuś
przywalić? – spojrzała na mnie z taką powagą, że aż wybuchłam niepohamowanym
śmiechem.
- Głuptasie, nie. Lenka trzyma kciuki za siatkarzy, bo grają teraz
mecz. – wytłumaczyła najmłodszej Sandra, bo ja ciągle rechotałam jak żaba.
- Ej, no właśnie! Przecież jest mecz! – zerwała się nagle. - Czemu go
nie oglądamy, tylko włóczymy się po jakiś chaszczach?! – mała nie kryła swojego
oburzenia.
- A gdzie chcesz go niby
oglądać? Ciotka nie ma ani netu, ani dekodera telewizyjnego.
- Jak można nie mieć w dzisiejszych czasach Internetu i kablówki?
Przecież to żenada! Ja muszę zobaczyć mojego Zbysia! – coraz bardziej
zadziwiałam się postawą i zachowaniem Wiki.
- A co Ty masz z tym Zbysiem? – podpytywała ją Sandra.
- No jak to co?! To mój ulubiony siatkarz! Jak dorosnę, będę grać tak
jak on. – oświadczyła z dumą w głosie.
- Życzymy powodzenia. – rzuciłam z kpiną.
- Nie śmiej się ze mnie. Jeszcze zobaczysz, jaką będę słynną gwiazdą
siatkówki.
- Co do tego, że będziesz gwiazdą to nie mam żadnych wątpliwości, a czy
siatkówki to się dopiero okaże. – Sandra zaśmiała się pod nosem i pogładziła
małą po głowie. – Idziemy na lody? – zaproponowałam.
- No pewnie!
- To chodźmy do Parku Milenijnego, tam na pewno będzie jakaś budka.
- A to daleko? Bo nogi mnie już bolą. – Wiki zaczynała marudzić.
- Już wymiękasz?
- A nie możemy pojechać tam tramwajem albo autobusem?
- Weź nie świruj pawianka. Jest taka piękna pogoda, że grzechem byłoby
korzystanie z komunikacji miejskiej. – starałam się sprowadzić ją na ziemię.
- Umówmy się, że w zamian na wytrwałość dostaniesz dodatkową kulkę
Twoich ulubionych truskawkowych lodów. – stosowanie przekupstwa Sandra miała
już opanowane do perfekcji.
- Trzy albo nie idę. – mała momentalnie się ożywiła.
- Oszalałaś? Chcesz być chora od takiej ilości?
- Okeeej, mogę zgodzić się na
dwie… - ohoho, ktoś tu zaczynał negocjować i to ostro.
- Okeeej, to już lepiej. – starsza przystała na propozycję młodszej.
- Okeeej, ale po warunkiem, że w drodze powrotnej niesiesz mnie na
barana. – nie wiem po kim ona odziedziczyła taki talent do pertraktacji, ale
byłam pod wrażeniem.
- Okeeej, ale przez pół drogi będzie Cię niosła Lena. – nagle Sandra
przestała trzymać moją stronę.
- O nie! Nie ma mowy! Mnie w to nie wkręcicie. – zaczęłam się z nimi
droczyć.
- Co, wymiękasz? – zapytała mnie luzacko Wiktoria, a ja znów nie mogłam
powstrzymać się od śmiechu.
- Ty! Widzisz to, co ja? – rzuciła nagle Sandra, wskazując głową na siedzącą
na ławeczce w parku dwójkę ludzi.
- Co tam dostrzegłaś swoim sokolim wzrokiem siostrzyczko?
- Nikogo Ci nie przypomina ta dziewczyna? – zmrużyłam oczy, żeby
bardziej się przyjrzeć kobiecie.
- O zgrozo! – stanęłam jak wryta.
- Jak widać, nigdzie, nawet w parku nie możesz mieć spokoju, bo
spotykasz same ważne osobistości.
- Przecież ona stąd pochodzi, ma prawo chodzić gdzie chce i nikt jej
tego nie zabroni. To my tutaj jesteśmy obce. – uśmiechnęłam się półgębkiem, a
mała dziewczynka z uwagą przysłuchiwała się naszej wymianie zdań.
- Masz rację. Ale swoją drogą szybko się pocieszyła, nie? – Sandra
wiedziała, że się rozstali. Powiedziałam jej, bo przecież w końcu miałam
informacje z pierwszej ręki.
- Ej, mówicie o tej blondynie, co się obściskuje z tym fagasem z
tatuażami na rękach? – odezwała się ta najbardziej zainteresowana.
- Tak. – potwierdziła Sandra.
- No i wy nie wiecie, kto to jest? To przecież dziewczyna MOJEGO
Zbysia! – szczególną uwagę zwróciła właśnie na słowo „MOJEGO”, odpowiednio je
intonując. – Zaraz pójdę tam do niej i wytargam ją za te długie kudły!
- Wika! – skarciłam ją spojrzeniem.
- No co? Przecież jak ona może go zdradzać? Trzeba powiedzieć Zbyszkowi
o tym, że ona go oszukuje! – moje oczy przybrały kształt pięciozłotówek.
Ośmiolatka miała bardziej nie po kolei w głowie niż ja. Bartman to rzeczywiście
jej ulubieniec i nieraz już o tym wspominała. Zresztą wystarczy przekroczyć
próg jej pokoju rozejrzeć się po ścianach. Od razu będzie się wiedzieć, w kim
jest „zakochana”. Cóż, Wiktorię to jeszcze można tłumaczyć dzieciństwem,
platonicznymi miłościami i dziwnymi pomysłami, ale kto wytłumaczy głupotę i
szajbę dwudziestodwulatki? Chyba nikt.
- Ej, młoda! Opanuj się! To chyba nie Twoja sprawa. – szturchnęłam ją
łokciem, by trzymała swe emocje na wodzy i nie wtrącała się w sprawy dorosłych.
- No, ale… - ciągnęła dalej.
- Bez dyskusji! Koniec tematu. Idziemy na te lody czy nie? –
powiedziałam zdecydowanie.
- No idziemy… - chyba ochota na lody jej minęła, ale gdybym
powiedziała, że Zbyszek już nie jest z Joanną, to mała byłaby gotowa podejść do
niej i jeszcze jej za to podziękować, bo strasznie jej nie lubiła. Wolałam
zatem nie ryzykować. Siedziałyśmy na jednej z ławek w bydgoskim parku już
jakieś pół godziny i delektowałyśmy się pysznymi lodami. Wiktoria zapoznała się
z jakąś dziewczynką, mniej więcej w jej wieku, zaczęły się razem bawić i karmić
łabędzie w stawie. Wtedy zadzwonił mój telefon.
- Pewnie mama już nas szuka. – zaśmiała się Sandra.
- Heh, nie, to Ewka. – nacisnęłam przycisk „odbierz”. – No cześć
Kochana!
- Wygrali z Finlandią! –
usłyszałam uradowany głos.
- Ile?
- 3:1. Ale to jest nic! Słuchaj
tego!
- Coś się stało?! – poderwałam się z ławki na równe nogi.
- Podobno tydzień temu na
turnieju w Katowicach, Asseco Resovia Rzeszów zaproponowała Bartmanowi roczny
kontrakt na pozycji atakującego.
- Cooo?! Chyba żartujesz! Skąd w ogóle masz takie info?
- W necie dziś huczy na ten
temat, a poza tym Pan Swędrowski wspominał o tym podczas komentowania
dzisiejszego meczu. Ale wiesz, jeszcze nie ma żadnej potwierdzonej wiadomości,
bo żadna ze stron nie wypowiada się na ten temat. Także nie ciesz się
przedwcześnie.
- O Jezu… - osunęłam się delikatnie na ławce.
- Wiesz co, muszę kończyć, bo
idę z Maćkiem do kina, ale pomyślałam, że chciałabyś to wiedzieć. To na razie,
pozdrów rodzinkę. Pa!
- Jasne, jasne, rozumiem. Dzięki za telefon. Do zobaczonka! –
pożegnałam się z przyjaciółką i śmiałam się sama do siebie jak głupia. Sandra
patrzyła na mnie jakbym miała nierówno pod sufitem, ale kiedy wszystko jej
opowiedziałam, już się niczemu nie dziwiła tylko podzielała moją radość.
***
Zwerbowałam wszystkich do wcześniejszego wyjazdu od ciotki, bo miałam w
zamiarze obejrzeć ostatni, ale chyba najważniejszy, mecz turnieju w Brazylii.
Niestety złośliwość rzeczy martwych, nie zna granic! Okazało się, że Przemek
musiał jechać jeszcze na uczelnię oddać indeks przed obroną, no to w tym czasie
Lodzia zrobiła jeszcze kawę, która przeciągnęła się do godzin południowych, bo
mama nie zdążyła się z nią jeszcze nagadać. Kiedy w końcu wszyscy byli gotowi i
o 13:30 wyjechaliśmy z Bydgoszczy, po czterdziestu minutach, przed
Inowrocławiem, złapaliśmy gumę. To już
koniec. Klapa totalna. Pies pogrzebany. Pozamiatane. Amen. Nie zdążę na mecz za
nic w świecie. – pomyślałam. Tato z Przemkiem zabrali się za wymianę koła i
obiecywali, że nie potrwa to długo. Jak się chwilę później okazało - nie mieli
na wyposażeniu lewarka, a mnie w tym momencie dopadła biała gorączka.
Czekaliśmy godzinę za przyjazdem pomocy drogowej, a potem kolejne pół, zanim
uporali się z naprawą. Podczas tego czasu zdążyłam wymienić milion SMS-ów z
Ewą. Denerwowałam się dodatkowo, ponieważ przegraliśmy pierwszego seta z
Canarinhos 24:26, a i drugi, z relacji Ewki, nie zanosił się dla nas dobrze.
Kiedy po niespełna półtorej godzinie, szczęśliwie i bez większych niespodzianek
dojechaliśmy do domu, szybko wpadłam do pokoju i włączyłam telewizor. Zdążyłam
na ostatnie dziesięć - piętnaście minut meczu. 2:1 w setach dla Brazylii, w
czwartym 12:8 również dla nich. Miałam nadzieję, że nasi pójdą za ciosem i
jeszcze powalczą o zwycięstwo w tym secie i tie-breaku, bo przecież nie
wszystko było stracone. Jednak Brazylijczycy niesieni dopingiem swojej
publiczności zdołali objąć wysokie prowadzenie i wygrać cały mecz 3:1. Cóż no,
raz się wygrywa, raz się przegrywa. Mimo ambitnej postawy, drużyna Anastasiego
musiała uznać wyższość gospodarzy i pogodzić się z utratą pierwszego miejsca w
grupie B. Ale ja wierzyłam, że to tylko chwilowe zawirowanie. Przed nami
jeszcze turniej w Finlandii i czułam, że tam wydarzy się wiele dobrego.
Wypiłam kawę, zjadłam kawałek babcinego placka drożdżowego, następnie
odświeżyłam się trochę po tej męczącej podróży i poszłam na ogród. Usadowiłam
się wygodnie na hamaku, włożyłam słuchawki w uszy i wsłuchiwałam się w każdy
dźwięk napływającej muzyki. Bujałam się delikatnie, a wszystkie moje myśli
biegły tylko w jednym kierunku. Boże, ile ja bym dała, żeby Zbyszek nie jechał
do Korei, tylko został w Polsce… Ten nieoczekiwany kontrakt z Resovii wydawał
mi się być najlepszym rozwiązaniem. Pytanie tylko, czym pokieruje się Bartman
podczas podejmowania decyzji? Zarobkami? Tradycją? Kulturą? Swoimi ambicjami?
Rozważałam wszystkie możliwe opcje, ale w gruncie rzeczy, co ja mogłam zrobić?
Chyba tylko się modlić, bo na nic innego nie miałam najmniejszego wpływu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz