Kolejną część popołudnia spędziłam z
panią Jadzią w kuchni, przygotowując różne smakołyki na wieczorną kolację.
Protestowała, że jestem gościem, i że mam sobie odpocząć, albo wyjść na spacer,
zwiedzić okolicę, ale ja zdecydowanie wolałam zatopić się w garach. Z tego, co
się dowiedziałam, miała przyjechać jeszcze siostra Zbyszka ze swoim chłopakiem
Arturem, oraz babcią Krysią, z którą mieszkają na Bemowie; no i jeszcze jakieś
ciotki, o których nic mi wcześniej nie było wiadomo. Najważniejsze, że stres
opadł, bo spotkanie na szczycie z głową rodziny już za mną i teraz mogłam w
pełni na luzie oddać się kuchennym rewolucjom, dokonywanym w pomieszczeniu
gastronomicznym. To był raj na ziemi, czułam się jak ryba w wodzie i tylko
pytałam, w czym jeszcze mogę pomóc. Kątem oka przyglądałam się mojej
towarzyszce, która, pomimo swojego średniego już wieku, wyglądała kwitnąco,
jakby z każdym rokiem się odmładzała. Czyżby coś w stylu niezwykłego przypadku
Benjamina Buttona? Nie, ona po prostu utrzymywała cały czas świetną formę i
zdrowy tryb życia, czego niejedna kobieta mogłaby jej z pewnością pozazdrościć.
Do tego ten sympatyczny, szczery i niewymuszony uśmiech oraz życzliwość, jaka z
niej emanowała na każdym kroku, powodowały, że nie sposób jej nie polubić. Pan
Leon wykorzystał chwilę nieobecności gospodyni i wypytał mnie o moją „karierę”
siatkarską; cóż, nie było się zbytnio czym chwalić, trzecia liga, ale jak
pytał, to grzecznie odpowiadałam. Stwierdził, że musi się kiedyś przejechać na
nasze mecze do Poznania i zobaczyć jak sobie radzę na boisku, bo oczywiście
Zbysław, podobno, wychwalał mnie pod niebiosa. Dupek jeden.
Kiedy wszystko już było gotowe, stół w
jadalni pięknie udekorowany i nakryty, poszłam się przebrać w jakieś bardziej
eleganckie ciuchy, żeby nie wyglądać jak ostatnia sierota. Jako miejsce
docelowe został nam przypisany dawny pokój Zbysia, w którym mieliśmy tej nocy
spać. Całe szczęście, że coś mnie tchnęło i w ostatniej chwili przed wyjazdem, włożyłam
do torby moją ulubioną brzoskwiniową, koronkową sukienkę oraz miętową marynarkę.
Przynajmniej nie przyniosę wstydu i nie będę wyglądać jak ostatnia mamzela. I
kiedy tak stałam w samych majtkach i bokserce, i nurkowałam w walizce, w celu
poszukania kosmetyczki, na horyzoncie pojawił się on.
- Ja pierdole, nie mogłeś zapukać?! –
fuknęłam zirytowana, zasłaniając swoje miejsca intymne pobliską poduszką.
- Do swojego pokoju mam pukać? – odparł
zdziwiony.
- No dobra, ale chociaż mogłeś zapytać,
czy możesz wejść, bo czasem mogłabym być nago i co wtedy?
- Wtedy z pewnością pomyślałbym, że masz
ochotę na kolejny placek. – jak Boga kocham, wzięłam spoczywającą na komodzie Mikasę
i cisnęłam nią prosto w jego łeb, nie szczędząc piorunującego spojrzenia. A on,
co? Wykazał się refleksem szachisty i zanim żółto – niebieska kula zdążyła do
niego dolecieć, miał ją w swoich rękach. – Myślałaś, że dam się na to nabrać? –
przybrał minę cwaniaczka i dumnie kręcił piłkę na palcu.
- Jesteś niewyżyty, wiesz? –
podsumowałam go.
- No, co, no? Nie moja wina, że tak na
mnie działasz! – podszedł do mnie i delikatnie objął w talii, szczerząc się przy
tym jak głupi do sera.
- O – pa – nuj się! – wysylabizowałam,
wbijając palec wskazujący między jego żebra.
- Ała! To bolało. – syknął, masując swój
kaloryfer, ale jednocześnie lustrując moje dolne partie ciała.
- Miało boleć. – odparłam surowo. –
I w ogóle, to co się na mnie tak gapisz?
- Nosisz majtki w księżyce?
- Tak, a bo co?
- Widać, bo masz dupcię nie z tej ziemi.
– klepnął moje pośladki.
- Jezu, jaki Ty jesteś… - przewróciłam
teatralnie oczami i westchnęłam głęboko.
- Nooo! – zaśmiał się diabelsko,
poruszając znacząco brwiami.
- Rozjebany… - radośnie dokończyłam swą
myśl, choć wiem, że nie takiego określenia się spodziewał.
- Myślałem, że powiesz coś innego.
- Niby co?
- Że jestem Twoim osobistym i jedynym w
swoim rodzaju, bogiem seksu. – odpowiedział, po czym zdjął granatową koszulkę i
zaprezentował mi tak pięknie wyrzeźbione ciało.
- Nie wlewasz sobie czasami zbyt mocno,
Kochasiu? – prychnęłam.
- Ależ skąd. To Ty mnie nie doceniasz,
moja droga! – upomniał mnie wystawionym palcem wskazującym, a następnie skradł
mi całusa i podszedł do komody. Wyjął z niej malutkie, bordowe pudełeczko z
Apartu, podszedł do mnie i poprosił, bym otworzyła. Moim oczom ukazała się
piękna bransoletka charms; turkusowy rzemyczek z zawieszką małego kluczyka, w
którym osadzone były trzy cyrkonie.
- Jest śliczna. To dla mnie? –
wydukałam, a on potwierdził kiwnięciem głowy. – Jejku, dziękuję! Ale z jakiej
to okazji?
- Bo jesteś ze mną. - łezki stanęły mi w
oczach, serce się radowało, aż nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Wziął do ręki
biżuterię i delikatnie oplótł nią mój prawy nadgarstek. Cholera, czy on ma
jakieś konszachty z diabłem i wie, że miałam w planach zakup takiego cuda?
- Dziękuję, Zibi. – wspięłam się na palce
i cmoknęłam jego usta. – Czy to ma coś symbolizować? – nie odpowiedział, tylko
się uśmiechnął.
- Bo widzisz, Madziu… - zaczął. - Na
moim sercu jest zawieszona kłódka i tylko Ty masz do niej klucz. - ujął moją
twarz w dłonie i zahipnotyzował swoim wzrokiem. Jeśli to jego zielone, urocze
spojrzenie, mogłoby powodować śmierć, to ja właśnie umarłam.
Kiedy już byłam przebrana i w pełni gotowa
na uroczystą kolację, postanowiłam zejść sama do salonu, no bo przecież ile
można czekać za pindaczącym się Zbychem? A mówią, że to kobiety się długo
stroją! Też mi coś… W całym domu unosiły się nieziemskie zapachy potraw, nad
którymi tak pieczołowicie z panią domu pracowałyśmy. Na samą myśl aż mi ślinka
ciekła i nie mogłam się doczekać reakcji gości na moje popisowe risotto. Bobek
szalał na swoim posłaniu, bawiąc się
gumowym bananem, ale kiedy usłyszał, że się do niego zbliżam, szybko znalazł
się pod moimi nogami. Usiadłam się w fotelu, obitym brązową skórą i pstrykałam
palcami ze zdenerwowania; psinka spoczywała obok mnie i aż się prosiła, by ją
pogłaskać, czego oczywiście nie omieszkałam zrobić. Czułam się troszkę nieswojo
i stresowałam się tym, że Zbyś mnie chwilowo zostawił na pastwę losu swoim
rodzicom, ale z drugiej strony, może to i dobrze? Może muszę od razu przełamać
te zimne lody i po prostu się ich nie bać? Wzięłam do ręki kolorowe pisemka,
leżące na zgrabnej kupeczce pod stoliczkiem i zaczęłam wertować ich stronice.
Pani Jadwiga miała niezłą kolekcję tych gazetek, ale nie ma się co dziwić,
kobieta musi sobie jakoś czas umilać, podczas gdy jej mąż wyjeżdża na pięć dni
do Spały. Minął już dobry kwadrans, a Zbyszka jak nie było, tak nadal nie ma. Nie
wiem, gdzie się podziewał, bo przecież jak schodziłam na dół, to latał po
piętrze jak poparzony i miał TYLKO nałożyć żel na włosy oraz znaleźć swój
flakon z perfumami. Poszukiwania chyba nadal trwają. Gdy już sto czterdziesty
ósmy raz omiatałam wzrokiem pomieszczenie, w oczy rzuciła mi się duża, brązowa
księga, stojąca obok tej całej prasy. Wiem, że to nieładnie z mojej strony, ale
strasznie mnie korciło, by zajrzeć do jej środka. No i zajrzałam. Przeglądałam
kolejne strony albumu, podziwiając kunszt i staranność, z jaką na puste karty
zostały poprzyklejane wycinki artykułów z gazet, zdjęcia i różne istotne
informacje z życia sportowego Zbyszka. Nie musiałam się długo zastanawiać nad
tym, kto jest autorem tego dzieła, bo to widać gołym okiem na kilometr!
- Co tam masz? – usłyszałam nad uszami,
podskakując ze strachu. Już miałam wizję, że senior mnie zługa za to, że grzebię
w ich rzeczach. Na całe szczęście, to tylko młodszy z Bartmanów.
- A tak sobie oglądam… - odparłam
zmieszana. – Przepraszam, nie powinnam była ruszać Waszych pamiątek.
- Daj spokój. – usiadł obok mnie i objął
swoim ciepłym ramieniem. – Oglądaj sobie, przecież nikt Ci za to nic nie zrobi.
– puścił perskie oczko i nakłonił do dalszego kartkowania.
- A to, co to jest za niespodzianka? Jak
to się ma do Twojej kariery sportowej? – spojrzałam srogo, wskazując na
wklejone serce z włoskimi frazami i podpisem: „by Martha”.
- Eee… To jest niespodzianka, którą
znalazłem po jednym z treningów za wycieraczką swojego samochodu, jak grałem we
Włoszech. – zaczął się podśmiechiwać.
- No i?
- No i byłem niezmiernie zdziwiony, gdyż
„ti voglio bene” w dosłownym
tłumaczeniu znaczy: „życzę Ci dobrze”,
ale naprawdę to jest takie mniej formalne „kocham
Cię”.
- A masz teraz kogoś, kto życzy Ci „ti voglio bene”? – podpuszczałam go.
- No mam dwójkę takich osób, są to moi
rodzice… - spoważniał, a ja uniosłam wzrok znad kartki i spojrzałam na niego
wymownie.
- No wiesz?! – fuknęłam w żartach.
- Rodzice to swoją drogą, ale przecież
wiesz, że dla mnie liczysz się tylko Ty, a nie jakaś tam Martha z Italii. –
ucałował mnie delikatnie w czoło, a kiedy udawałam, że po tym jego wyznaniu, kamień
spadł mi z serca, wpił się zachłannie w moje usta.
- Leoś, zobacz, jacy oni są uroczy i jak
pięknie razem wyglądają. – usłyszeliśmy rozradowany, kobiecy głos w wejściu, a ja speszona, szybko
odsunęłam się od siatkarza.
- Nie przeszkadzajcie sobie. – dorzucił
łagodnym tonem gospodarz. Niewątpliwie moje policzki spłonęły wielkim
rumieńcem, a Zibi wręcz przeciwnie - cieszył się jak głupi. Poczułam się z
lekka niekomfortowo, bo to pierwsza wizyta u jego rodziców, a tu już taka
wtopa! Z opresji wybawił mnie dzwonek do drzwi, przy których w mig znalazł się
solenizant. Przedstawiono mnie siostrom pani Jadwigi oraz ich małżonkom; chwilę
później próg bartmanowego domu przekroczył brat pana Leona – Cyprian wraz z
żoną Klarą. Na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że bardzo mili z nich
ludzie; szczerzy, naturalni, nie wywyższający się, no i co z tego, że
Warszawiacy? Dla mnie to nie miało absolutnie żadnego znaczenia, bo chyba już
mam to w naturze, że lubię obcować z ludźmi o różnej mentalności. Do kompletu
gości brakowało tylko Kasi, Artura i pani - babci Krysi. Ażeby nie marnować
czasu, wspólnie z panią Dziunią wydałyśmy przygotowane wcześniej potrawy, a mój
chłopak uwijał się z tacą lepiej niż niejeden kelner w restauracji. Ja nie
wiem, jak to jest możliwe, żeby on miał w sobie tyle talentów? Ciekawe, jakie
ułańskie dusze i zdolności w nim jeszcze drzemią…?
Blisko po pół godzinie zjawili się
spóźnialscy i nie wiem czemu, ale zaczęłam się stresować, i to bynajmniej nie
osobą Katarzyny, czy Artura. Nestorka rodu Bartmanów to szczupła, zadbana i
wytworna starsza pani z długimi, naturalnie siwymi, włosami, która z wielką
gracją prezentowała na sobie kreację Dolce & Gabbana. Naprawdę byłam pod
ogromnym wrażeniem jej garderoby; szykowny modrakowy kostium, biała koszulowa bluzka
- idealnie dobrana do dobrze skrojonych spodni. Dopełnieniem tego zostały
czerwone kolczyki, duże korale na szyi i bransoletka na ręce. Widać, że nie stroni
od kolorów i ze smakiem łączy klasyczny ubiór z odważniejszymi dodatkami. Cóż,
wygląda na to, że potrafi być ekstrawagancka w pięknym wydaniu! Sprawiała
wrażenie miłej, ale sprawiać wrażenie – to raz, a być takim w rzeczywistości
- to dwa. Dama złożyła życzenia swojemu
synowi i wręczyła mu butelkę wina; po czym przywitała się z pozostałymi
osobnikami zajmującymi pokój gościnny, zostawiając sobie na koniec Zbyszka i
mnie. Aż mi pikawa zaczęła mocniej bić!
- Zbiniu, jak ja Cię dawno nie
widziałam! Znowu schudłeś! Nie karmią Cię w tym Rzeszowie! – rzuciła mu na
powitanie.
- Babciu, po pierwsze, to proszę, nie
mów tak do mnie. Doskonale wiesz, że nie znoszę tego zdrobnienia! A po drugie,
wcale nie schudłem, wręcz przeciwnie, przytyłem pięć kilogramów.
- Nie widać! Koniecznie musisz częściej
odwiedzać babcię Krysię; schabowe z kapustą i kartoflami czekają! – ucałowała
wnuka, a następnie przeniosła wzrok na mnie, czekając, aż się odezwę.
- Babciu, poznaj, to jest moja
dziewczyna, Magda.
- Dzień dobry pani, Magdalena Zielińska.
– wystawiłam dłoń w jej kierunku, jednak ona nie uczyniła tego samego. W zamian
za to zmierzyła mnie od stóp do głów, mrucząc coś pod nosem. Poczułam się
niezręcznie i cofnęłam rękę z powrotem.
- Nic nie powiesz, mamo? – zapytał pan
Leon.
- Dzień dobry. – odrzekła oschle i
skierowała się do stołu. Cholera, czy ja zrobiłam coś źle? Od momentu przybycia
starszej pani, siedziałam jak na szpilkach i modliłam się do świętego Judy Tadeusza
od przypadków beznadziejnych, bylebym tylko nie palnęła jakimś głupim testem,
albo nie wykonała ruchów czy gestów, które w jej mniemaniu byłyby niestosowne. Odnosiłam
jednak wrażenie, że pani Krystyna cały czas patrzyła na mnie srogo, nie
szczędząc piorunujących spojrzeń i ciętych komentarzy. Jak to dobrze, że obok
mnie siedział Zibi. Przynajmniej się nie bałam, że jego babka zdzieli mi z
wyimaginowanej laski tudzież innego przedmiotu wspomagającemu w chodzeniu. Po
zjedzonym posiłku, pani Jadwiga i jej siostry udały się do kuchni, panowie
wyszli na ogród podziwiać nową altankę Bartmanów, a nestorka, Kasia i ja
zostałyśmy przy stole. Teraz to się dopiero zrobiło drętwo! Babka wymieniała
pojedyncze spostrzeżenia z wnuczką na temat potraw, krytykując oczywiście mój
specjał, bo podobno ona nie lubi
konserwowej kukurydzy i jak ktoś śmiał wrzucić coś takiego do naczynia?.
Dziewczyna tylko wzdrygnęła ramionami i ulotniła się do łazienki. Boże, daj mi cierpliwość, powtarzałam
sobie jak mantrę w duchu.
- No to, czym się pani zajmuje? – zapytała.
- Jestem na czwartym roku studiów.
- Jakich?
- Technologia żywienia.
- Gdzie?
- W Poznaniu.
- W Poznaniu?! A to nie było innych
uczelni, postawionych, że tak powiem, wyżej rangą, tylko taka
biedota na tym, za przeproszeniem, zadupiu?
- Wybrałam Poznań ze względu na
nieznaczną odległość od mojej rodzinnej miejscowości i fakt, że moja ciocia
udostępniła mi swoje mieszkanie praktycznie za grosze. Niestety nie stać mnie
na wynajmowanie stancji w Krakowie, czy Warszawie.
- Tak, w sumie to dobry argument.
Przecież Zbyszek nie będzie pani tego sponsorował i opłacał mieszkania. Jeszcze
tego by brakowało! – oburzyła się.
- Ale ja nic takiego nie powiedziałam i
nawet przez myśl mi nigdy nie przeszło, że tak mogłoby być. Poza tym,
technologią żywienia interesowałam się już od dawna i jest to mój wymarzony
kierunek studiów, a że była możliwość realizowania go tak blisko od domu, nie
miałam powodów, by szukać uczelni w innych miastach. Uważam też, że poziom na
Uniwersytecie Przyrodniczym nie jest wcale taki niski, przynajmniej ja na
nadmiar wolnego czasu nie narzekam. – byłam z siebie dumna, że pomimo ogromnego
stresu, potrafiłam wydukać z siebie tak obszerną odpowiedź i postawić na swoim.
- Cóż, to już pani sprawa. I gdzie
zamierza pani podjąć pracę po zakończeniu edukacji? – spowiedź trwała w
najlepsze.
- Będę się starała, aby pracować w
zawodzie, a jeśli rynek pracy nie będzie miał zapotrzebowania na technologów żywności,
będę łapała się każdego zajęcia, byleby tylko zarabiać pieniądze.
- A więc mogę wnioskować z pani
wypowiedzi, iż jest pani łasa na banknoty, tak?
- Słucham?! – spojrzałam się na Krystynę
z irytacją.
- No sama pani powiedziała, że pieniądze
są najważniejsze.
- Nie, ja tak nie powiedziałam! –
zaprotestowałam. – Żadna praca nie hańbi, a żyć za coś trzeba!
- Czym się zajmują pani rodzice? –
zmieniła nagle temat.
- Mama jest nauczycielką w szkole
podstawowej, a tato prowadzi firmę budowlaną.
- Yhym, czyli nie jesteście wysoko
dystyngowani. – burknęła pod nosem, co oczywiście nie uszło mojej uwadze.
- Przepraszam, a co to ma do rzeczy?
- Niech sobie pani wyobrazi, że dużo,
bardzo dużo. Jak sobie pani wyobraża dalszy związek ze Zbiniem? Chyba pani nie
myśli, że będzie żyła z jego zarobków! – oburzyła się, zresztą nie pierwszy raz
tego wieczoru.
- Umiem na siebie zarobić. – fuknęłam.
- Tutaj bym polemizowała, bo nie ma pani
warunków fizycznych. – zakpiła, dumna ze swojej docinki. – Nikt nie dorówna Asi
pod względem urody, to jest najpiękniejsza dziewczyna na całym świecie. Nie
dość, że piękna i atrakcyjna, to jeszcze tak wysoko wykształcona! Niech pani
sobie z łaski swojej wyobrazi, że Joasia skończyła ratownictwo medyczne, a
teraz studiuje psychologię i wychowanie fizyczne… Ona nie będzie miała problemu
ze znalezieniem pracy i przynajmniej nie będzie skazana na litość swojego
partnera. Szkoda, że się rozstali ze Zbysiem, bo tworzyli taką piękną parę… Do
dziś nad tym strasznie ubolewam. – czułam, że do moich oczodołów napływa słona
ciecz. Zrobiło mi się przykro, tak kurewsko przykro, że nawet nie byłam w
stanie tego opisać.
- Czy pani mi ubliża? – zapytałam
łamiącym się głosem.
- Ależ skąd! Ja tylko chcę wiedzieć z
kim wiąże się mój wnuk i nie widzę dobrych rokowań.
- Niby dlaczego tak pani uważa? – wbiłam
w nią srogie spojrzenie i wyczekiwałam odpowiedzi.
- O, tu jesteście. Widzę, że sobie
rozmawiacie. – do salonu weszła pani Jadwiga.
- No tak sobie tutaj miło gawędzimy. –
wysyczała z wymuszonym uśmiechem jej teściowa.
Zaproponowałam swoją pomoc w zaparzaniu
kawy, bo już naprawdę nie mogłam wysiedzieć z szanowną panią magnatką. Miłe i
spokojne popołudnie z rodzicami Zbyszka przerodziło się w istną katorgę i
przeprawę przez piekło z jego babcią w roli głównej. Ja naprawdę rozumiem, że
można się o coś zapytać, dowiedzieć się czegoś na temat dziewczyny swojego
wnuka, ale czy to maglowanie mnie, nie przekraczało czasami jakichś granic
ludzkiego rozsądku?! I w ogóle, co to miały być za komentarze odnośnie pozycji
majątkowej mojej rodziny? Ona jakaś arystokratka i nie akceptuje nikogo
biedniejszego od siebie, czy jak? Najzwyczajniej w świecie zrobiło mi się
przykro, w oczach niejednokrotnie stawały mi łzy i miałam ochotę stąd uciec,
aby nie oglądać twarzy tej kobiety; miałam w sobie jednak jeszcze resztki
godności i postanowiłam wytrwać w tej chorej atmosferze ze względu na sympatię
do rodziców Zbysława, jaką udało mi się w tak krótkim czasie ich obdarzyć.
- Jadziu, a co to za ciasto? – odezwała
się znów.
- Kruszon z kokosami. – odpowiedziała
żona Leona, popijając czarny, gorący napój. Tylko czekałam, aż seniorka rzuci
zaraz jakąś kąśliwą uwagę na jego temat. Już mi noga nerwowo chodziła pod
stołem.
- Jakiś taki twardy Ci wyszedł.
- Ale co też mama opowiada! Jest
idealny! A poza tym, to nie robota Dziuni, tylko Madzi. – pan Leon wskazał ręką
z uznaniem na moją osobę i szczerze się uśmiechnął.
- No tak też mi się wydawało, że to nie
moja synowa ten placek robiła, bo ona ma więcej doświadczenia w kuchni i na
pewno wyszedłby jej lepiej. Widać, że wybranka naszego Zbyszka ma jeszcze braki
w tej dziedzinie i trzeba by ją wysłać na jakiś kurs gotowania. – nie chcę
wiedzieć jak bardzo czerwona się w tym momencie zrobiłam; nie chcę wiedzieć,
jak bardzo usatysfakcjonowana swoją ripostą była pani Krystyna; nie chcę
widzieć, jak tyle par oczu zwróciło się w moją stronę i patrzyło na mnie
wyczekująco; nie chcę tego pamiętać!
- Mamo, jak możesz?! – oburzył się
Bartman ojciec, a wszyscy przenieśli wzrok na nestorkę.
- Państwo wybaczą, ja już sobie pójdę,
nie będę przeszkadzać. – grzecznie, kulturalnie i ostatkami sił przeprosiłam
wszystkich gości i pobiegłam do zbyszkowego pokoju.
Zdążyłam zamknąć i przekluczyć drzwi,
zanim siatkarz się do nich dorwał. Oczywiście dobijał się jak niezrównoważony
psychicznie, wołał, błagał bym otworzyła, ale ja chciałam być w tym momencie
sama. Rzuciłam się na łóżko, dałam upust swoim emocjom i zaczęłam płakać. Nie
dam się tak poniżać! Nakryłam głowę poduszką i nawet nie pamiętam, kiedy z tych
wszystkich negatywnych emocji i wrażeń, zasnęłam ze zmęczenia.
Zerwałam się w środku nocy, cała spocona
i zdenerwowana. Jeszcze tego brakowało, żeby ta kobieta straszyła mnie w snach!
Siedziałam na łóżku i starałam się normować oddech. Księżyc pięknie oświetlał
przez okno wnętrze pokoju, noc wyglądała na przyjemną i właśnie wpadł mi do
głowy pewien szalony pomysł. Spakowałam szybko wszystkie swoje rzeczy i
delikatnie odkluczyłam drzwi, po czym po cichu zeszłam po schodach i
skierowałam się do wyjścia. Gdzieś po drodze mignęły mi się wystające z kanapy
nogi Zbyszka, no i ta unosząca się w powietrzu woń jego perfum spowodowały, że
wróciłam się do salonu… Leżał biedak poskręcany na tym niewygodnym meblu, aż mi
się zrobiło go żal. Przejechałam zewnętrzną stroną dłoni po jego twarzy,
chwyciłam walizkę i wyszłam z posesji. Gdzie pójdę? Nie wiem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz