Wstałam skoro świt i pognałam do
łazienki w celu zrobienia porannej toalety, zanim zdążyłaby ją zająć mama.
Ubrałam się stosownie do zapowiadającej się za oknem pogody, przeciągnęłam
jeszcze rzęsy tuszem i udałam się do kuchni. Zaparzyłam kawę i zaczęłam robić
kanapki na drogę dla siebie i moich towarzyszek, które właśnie schodziły z
góry. Pomimo wczesnej godziny i lekkiego niewyspania, humor nam dopisywał, a
Wiktoria wręcz nie mogła doczekać się chwili, aż spotka się z koleżankami z
klasy. Ja też nie mogłam się doczekać, ale czego innego. Długo nie trwało, a
byłyśmy zwarte i gotowe do odjazdu. Przemek pakował nasze walizki do bagażnika,
a ja wróciłam się jeszcze do domu po moją mp4 i książkę do czytania na drogę.
Po wielkich sprzeczkach, kto będzie
siedział na tyle, a kto z przodu, czterdzieścioro troje istot żywego srebra, w
końcu zajęło wyznaczone miejsca w autokarze. Już myślałam, że nigdy nie ustalą
sobie miejscówki, bo kłócili się i przekrzykiwali jeden przez drugiego.
Postanowiłam wkroczyć do akcji i rozstrzygnąć ten spór tak, aby nikt nie był
pokrzywdzony. Problem rozwiązany, dzieciaki uradowane, a my wraz z trzema
innymi nauczycielkami z konińskiej podstawówki, zajęłyśmy wolne miejsca w
ogromnym Mercedesie Turismo. Autokar był naprawdę luksusowy, bo na swoim wyposażeniu
posiadał WC, klimatyzację, barek, telewizor z DVD, a także stoliczki, podnóżki
i skórzane zagłówki przy każdym siedzeniu. Jednym słowem – bajka, nic, tylko
wsiadać i jechać. Jako, że ilość uczniów
nie była równa ogólnej liczbie miejsc, postanowiłam usadowić się sama i
wyciągnąć swobodnie moje długaśne nogi. Wzięłam do ręki opowieść Melissy Senate
– „Szkoła gotowania pod Amorem”, którą dostałam na urodziny od Ewy. Jakoś nie
mogłam się wcześniej zebrać do jej przeczytania i chyba dziś nadszedł ten
właściwy moment. Tematyka kulinarna w połączeniu z rozwiązywaniem ludzkich
problemów przemawiała do mnie bardziej niż saga „Zmierzchu”, którą o dziwo,
pochłonęłam kiedyś w kilka dni. Już po przewróceniu kilku stronic wiedziałam,
że będzie mi się podobać. Ewka trafiła w dziesiątkę i chwała jej za to, bo
doskonale wie, że komu jak komu, ale mi ciężko dogodzić pod względem fabuły
książek. Nie minęło pół godziny jazdy, a trzecioklasiści, jak to zwykle na
wycieczkach bywa, zaczęli otwierać swoje plecaczki i pokazywać sobie, co kto w
nich ma. Po chwili w powietrzu zaczęły mieszać się zapachy chipsów o wszystkich
możliwych smakach z maślanymi ciasteczkami, owocowymi cukierkami i kakaowymi
drażetkami. Oho, zaczęło się częstowanie.
– pomyślałam. Zupełnie jakbym widziała siebie dziesięć lat temu. Nic się w tej
kwestii nie zmieniło, a największą frajdą na wycieczce dla dzieciaków jest
objadanie się w autobusie, zanim on jeszcze, de facto, ruszy. Dzieciaczki
przylatywały do mnie jeden po drugim ze swoimi pysznościami, no i byłam wręcz
zmuszona spróbować wszystkiego od wszystkich, żeby nikomu nie zrobić
przykrości. Nie zdziwię się wcale, jak za chwilę komuś zrobi się niedobrze od
tej mieszanki wybuchowej i będziemy musieli zatrzymywać się co dwieście metrów
w celu haftowania. Zaraz potem docierały do mnie piskliwe głosiki dziewczynek,
które zazdrościły Wiktorii, jaką to ma niby fajną, starszą siostrę. Odwróciłam
się w ich kierunku, a wtedy chłopacy zaczęli puszczać mi oczka i głupkowato się
uśmiechać, a co poniektórzy nawet gwizdali. Co za lovelasy. Zaśmiałam się pod
nosem i pokiwałam przecząco głową. Włączyłam swój sprzęt muzyczny i zagłębiłam
się w lekturę powieści amerykańskiej pisarki.
Czytanie tak bardzo mnie wciągnęło, że
nawet nie zauważyłam, kiedy minęliśmy tablicę informacyjną z nazwą naszego
miasta docelowego. Trzy godziny podróży minęły w oka mgnieniu, a do meczu i
mojego spotkania ze Zbyszkiem było już coraz bliżej. O niczym innym nie
marzyłam, tylko o tym, by go zobaczyć i wtulić się w jego wielkie ramiona. Poczułam nagle, że ktoś szarpie mnie za
koszulkę, więc szybko wyjęłam słuchawki z uszu i odwróciłam głowę w stronę
osobnika.
- Prose Pani, jesteśmy jus w Zielonej
Góse. Jus moze Pani psestać cytać. – usłyszałam radosny komunikat chłopczyka,
któremu ewidentnie przydałaby się wizyta u logopedy.
- Dobrze, dziękuję Ci za informację,
yyy… - zawiesiłam się, bo nie wiedziałam, jak ten malec ma na imię.
- Kajtek. Jestem Kajtek, prose Pani. -
uśmiechnął się serdecznie, ukazując rząd ząbków z brakiem dwóch górnych
„jedynek”.
- Dziękuję, Kajtku. – poprawiłam się i odwzajemniłam
uśmiech, a mały powędrował na swoje miejsce. Fajny chłoptaś z niego.
- Lena, jak tam? Nie połamałaś sobie
nóg? – zapytała żartobliwie mama.
- Nie, jakoś dałam radę. Co teraz
będziemy robić? – ziewnęłam.
- Pojedziemy na parking i pójdziemy
pozwiedzać trochę Rynek, a na 16:00 musimy stawić się w schronisku młodzieżowym
na obiadokolację.
- Yhym. A to schronisko to na jakiej
ulicy?
- Na Wyspiańskiego. - wyjęłam z torebki
przewodnik po Zielonej Górze i zaczęłam wertować strony w celu odnalezienia
punktu na mapie.
- Ok, mam. Kurczę kawałek jest do tego Centrum
Rekreacyjno – Sportowego, ale jakoś sobie poradzę.
- A Ty o której nas opuszczasz?
- Mecz jest dopiero o 20:30, ale żeby
tam dotrzeć ze spokojem, to będę musiała wyjść ze dwie godziny wcześniej.
- Matko, czemu tak późno?!
- Nie wiem, Mamuś, tak już ustalili. Ale
nic się nie martw, będę w dobrych rękach. – poklepałam rodzicielkę po ramieniu.
- No mam taką nadzieję. - uśmiechnęła
się podejrzliwie. – Uwaga, dzieci! Proszę się przygotować i zabrać ze sobą
plecaki i czapeczki na głowy! Zaraz wysiadamy! – krzyknęła do swojej bandy.
Po dwugodzinnym maszerowaniu
zielonogórskimi uliczkami, zwiedzaniu Rynku i pobliskiego kościoła o jakiejś
konstrukcji szachulcowej – cokolwiek to znaczy, udaliśmy się do palmiarni.
Zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie, bo jest chyba jeszcze piękniejsza niż
nasza, poznańska. Na okrągłym placyku przy wejściu znajduje się imponująca
fontanna, wykonana - jeśli dobrze się orientuję - z czarnego granitu, w formie
pływającej kuli z wygrawerowaną mapą świata. Mieszkańcy cenią sobie ten obiekt nie
tylko za unikatową prezentację egzotycznych roślin, ale przede wszystkim
dlatego, że tworzy ona część historii miasta i zielonogórskiej tradycji. Poza
tym, nie dość, że posiada tyle tropikalnych roślin i kładkę widokową, to
jeszcze funkcjonuje w niej kawiarnia oraz restauracja, które można wynająć na
różne imprezy okolicznościowe. Dzieciaki były wręcz zachwycone nadzwyczajnym
pięknem tutejszej flory i co chwilę pstrykały mnóstwo upamiętniających fotek,
żeby pokazać rodzicom, co widziały. Nie muszę chyba mówić, że na co drugim
zdjęciu jestem również i ja, dlatego że, stałam się ich ulubioną panią, którą
musieli wręcz uwiecznić. Na sam koniec naszego zwiedzania udaliśmy się na
platformę widokową, z której mogliśmy podziwiać panoramę miasta. W pozytywnych
nastrojach opuściliśmy mury zielonogórskiej palmiarni i wyruszyliśmy autokarem do
schroniska. Tam oczywiście nie obyło się bez kłótni i płaczu przy rozdzielaniu
uczniów do poszczególnych pokoi, bo ten chciał być z tym, tamtemu mama kazała
spać z tamtym, jeszcze inny chciał mieć pokój tylko dla siebie, także istne
piekiełko nam się zgotowało. Odnosiłam wrażenie, że te trzy nauczycielki, które
również z nami jechały, pierwszy raz były na koloniach z dziećmi, bo w ogóle
nie umiały przywołać ich do porządku. Stały jak takie dupy wołowe i jak nie
rozmawiały przez telefon, to poprawiały sobie makijaż. No ludzie! I takie osoby
mają być odpowiedzialne za czterdzieści trzy sztuki małych, rozwrzeszczałych dzieci?!
Dopiero kiedy mama huknęła na tą całą zgraję, zrobiła się cisza i wtedy ja
zabrałam się za przydzielanie lokum. Poszło mi to nawet sprawnie i o dziwo nikt
już nie miał żadnych pretensji, tylko w spokoju się rozeszli i rozpakowali w
pomieszczeniach. Mama stwierdziła, że minęłam się z powołaniem i powinnam
zmienić swój fach – hmm, gdzieś już to słyszałam... Zjedliśmy obiadokolację,
później każdy miał czas dla siebie, a wieczorem przewidziany był spacer, który
na szczęście mnie już nie dotyczył. Odświeżyłam się, zrobiłam lekki makijaż,
przebrałam się w czarne legginsy i koszulkę Zbyszka, a na nogi nałożyłam
balerinki. Praktycznie to byłam już gotowa, psychicznie chyba jeszcze bardziej.
Kiedy wybiła godzina osiemnasta, zarzuciłam torebkę na ramię, chwyciłam w rękę
plan miasta oraz książkę o Anastasim i oznajmiłam rodzicielce, że wychodzę. Trochę
się obawiała o to moje samotne wędrowanie, ale przecież co złego mogło mi się
stać…? Szłam sobie powolutku w kierunku ronda, podziwiając okolicę i wypatrując
tablicy z nazwą ulicy, która tego dnia interesowała mnie najbardziej. W moich
uszach rozbrzmiewała przyjemna i kojąca melodia ,,Bajki” Sylwii
Grzeszczak, którą uwielbiałam ponad wszystko. „A tak naprawdę tylko Ty i ja słyszymy siebie, wiemy, co nam w duszy
gra” – zanuciłam pod nosem i uśmiechnęłam się sama do siebie. Już niedługo,
jeszcze troszkę i się z nim zobaczę… Zgodnie z tym, co pokazywała mapka,
skręciłam w prawo w Sulechowską i według moich obliczeń, miałam podążać nią
jakieś dwa kilometry. Równie dobrze mogłam iść krótszą drogą przez jakieś
osiedla, ale jakbym się gdzieś zamotała, to czasem mogłabym dotrzeć pod halę na
koniec meczu. Wolałam zatem wariant troszkę dłuższej trasy, ale za to główną
ulicą. Przyjemy, ciepły wiatr owiewał moją twarz i unosił w powietrzu kosmyki
czarnych włosów, które co chwilę falowały na ramionach. Kątem oka patrzyłam na
mijających ludzi, którzy dziwnie na mnie spoglądali, jakbym urwała się z
kosmosu. Nie wiem, czy to przez to, że miałam na sobie meczową koszulkę, czy
co… W każdym bądź razie, nie miałam powodów do wstydu, bo czego jak czego, ale
pasji i miłości do siatkówki nigdy nie będę ukrywać. A niech się na mnie patrzą
i niech na mnie gadają, ile tylko wlezie! Mój cel był chyba coraz bliżej, bo
ulicą przejeżdżało wiele aut z kibicowskimi atrybutami, których nie sposób było
nie zauważyć. Dotarłam. Nareszcie stałam przed Centrum Rekreacyjno – Sportowym,
gdzie mieściła się hala widowiskowa, i gdzie miały rozgrywać się mecze.
Parkingi powoli się zapełniały kolorowymi samochodami, a ja czym prędzej
ruszyłam w stronę obiektu. Miał on tyle wejść, że nie wiedziałam, które drzwi
prowadzą bezpośrednio na halę. Z racji tej, że do spotkania było jeszcze sporo
czasu, a pierwszy z meczy jeszcze się nie zakończył, postanowiłam trochę
pozwiedzać. W końcu nie codziennie jestem w Zielonej Górze. Szłam jakimś
krętym, szarym korytarzem, ludzi tu żadnych nie było, cholera chyba się
zagubiłam. Przystanęłam, oparłam się o ścianę i zaczęłam się zastanawiać, jak
się wydostać z tego labiryntu. Z pobliskich drzwi usłyszałam jakąś muzykę,
podeszłam bliżej nich i nastawiłam uszu. Kiedy tak tkwiłam, niemal z
przyklejoną twarzą do prostokąta drewna z zamkiem, nieoczekiwanie ktoś
gwałtownie je otworzył, uderzając mnie prosto w czoło. Odbiłam się od nich jak
znokautowana i jak długa padłam na podłogę.
- Jasna cholera! – zaklnęłam na cały
głos, przekrzykując wydobywającą się z pomieszczenia muzykę.
- O ja pierdolę! – usłyszałam, a wrota
się za sobą zatrzasnęły. Podnosiłam się powoli trzymając się za głowę. – Boże,
uderzyłem Cię? – powiedział znajomy, męski głos. Uniosłam oczy do góry i kiedy
zobaczyłam, pochylonego nade mną, sprawcę tego „wypadku”, myślałam, że zaraz
opadnę z powrotem na podłogę.
- Nie, drzwi mnie same uderzyły. – odparłam
z ironią w głosie. – Całkiem miłe powitanie, Zbyszku. Na drugi raz mógłbyś być
trochę delikatniejszy. – podał dłoń i pomógł mi wstać. Drań tak mocno pociągnął
mnie za rękę, że wpadłam wprost w jego ramiona.
-
Przepraszam Cię, Madziulku. Nic Ci nie zrobiłem? Nic Ci nie jest? –
zapytał z troską.
- Chyba nie. Tylko prawdopodobnie będę
mieć przez Ciebie wielkie limo na środku czołówki. – posłałam mu oskarżycielskie
spojrzenie.
- Wis, co? Nawet z siniakiem będziesz i
tak najpiękniejszą kobietą pod Słońcem. – uśmiechnął się czarująco, pocałował
moje czoło, po czym mocno mnie przytulił. Trwając w tak błogim i przyjemnym uścisku,
zapomniałam o odczuwanym bólu i o tym, że chwilę temu mnie prawie staranował. –
Tęskniłem za Tobą. – wyszeptał mi do ucha.
- Ja za Tobą też. – wydukałam, bardziej skupiając
się jednak na wdychanym powietrzu. Ależ on pięknie pachnie…
- A teraz, kiedy oficjalną część
powitania mamy już za sobą, powiedz mi, co Ty tutaj tak właściwie robisz?
- No jak to, co?! Zibi, nie zadawaj
głupich pytań. Przyjechałam na mecz.
- To widzę, ale co robiłaś w tym
korytarzu? Skąd wiedziałaś, że tu jest nasza szatnia?
- Nie wiedziałam. Chciałam trochę
pozwiedzać, pooglądać halę przed Waszym meczem, no i zabłądziłam.
- Biedna, mała owieczka się zagubiła… -
zażartował.
- Ale stary baran ją znalazł. –
odpowiedziałam pięknym za nadobne.
- Ej ej! Tylko nie stary, tylko nie
stary… - zaśmiał się. – A gdzie Twoja wyjazdowa ekipa? Przyjechałaś sama?
- Tak.... To znaczy nie… Zresztą, to
długa historia.
- To może mi ją opowiesz po meczu? –
zachęcał.
- No nie wiem, nie wiem… Zależy o której
to wszystko się skończy. – podpuszczałam go.
- Magda, no nie daj się prosić. – tak
pięknie patrzył mi w oczy, że nie potrafiłam mu odmówić.
- Dobra, no żartowałam przecież. I tak
chciałam z Tobą porozmawiać.
- Mam się bać? – spoważniał, a ja widząc
jego przerażoną minę, wybuchłam śmiechem. – No i czego suszysz zęby? – nie odpowiedziałam.
Ja go pocałowałam!
- Co tu tak wesoło? – nagle zza drzwi
wyłonił się Ignaczak, a my zdezorientowani, szybko od siebie odskoczyliśmy. –
O, przepraszam Zbychu, już mnie tu nie ma. – kiwnął ręką i kiedy odwracał się z
powrotem do szatni, kuknął jeszcze raz w naszą stronę.
- Cześć Krzysiu! – zaświergotałam
radośnie, machając ręką.
- Lena?! No nie, znowu przyszłaś do mnie
po autograf? – uwielbiałam tą jego żartobliwą bezpośredniość.
- Chciałbyś! – prychnęłam ze śmiechu.
- Krzysiu, Krzysiu, tym razem Lena
przyszła do mnie, ale niekoniecznie po autograf. – atakujący zwrócił się do
libero, który był nieco zdziwiony tym całym zajściem.
- No właśnie widziałem, że nie po
autograf. – chrząknął, uśmiechając się pod nosem. – Niemcy spakowały Argentynę
trzy do jednego. – oznajmił.
- Ha! I co teraz powiesz? Mój typ się
sprawdził. Przegrałeś! Wisisz mi flaszkę. – uniósł palec wskazujący w stronę
Igły.
- Jak Ty o wszystkim pamiętasz… Dobra, ale
to po Memoriale.
- Zapiszę Cię na listę moich dłużników.
– zaśmiał się gardłowo, a ja zaraz za nim.
- Ty, Ty, Ty! Hamuj piętą… - szturchnął
w bok bruneta. Słuchajcie, nie chcę Wam psuć gruchania, Gołąbeczki, ale zaraz
musimy iść na halę na rozgrzewkę.
- Wiem, wiem. Zaraz do Was przyjdę. –
odparł, a po Krzyśku nie było już śladu. – Madziu, gdzie będziesz siedzieć?
- No gdzieś tam nad ławką trenerską.
- Ty zawsze wykupujesz sobie najlepsze
miejscówki? – zapytał z zawadiackim uśmiechem na twarzy.
- No, a jak! Jeśli już mam oglądać mecz,
to z jak najlepszej perspektywy. Przecież ja muszę wszystko widzieć. – odparłam
luzacko. – Dobra idź już, niech nie czekają na Ciebie.
- Będziesz wiedziała jak się dostać na
halę?
- O mnie się nie martw, jakoś sobie dam
radę. Skoro się tu jakoś dostałam, to i jakoś stąd się wydostanę. Dowalcie
Iranowi za te wszystkie konflikty polityczne! Do zobaczenia po meczu. – cmoknął
mnie w policzek i każde z nas rozeszło się w swoją stronę.
- Madziu! – krzyknął radośnie, kiedy już
prawie zniknęłam za rogiem korytarza. – Fajną masz koszulkę!
- Dzięki! Ty też! – zawołałam
rozanielona.
Po krótkiej wędrówce w końcu dotarłam na
halę i zajęłam wyznaczone, na bilecie, miejsce na trybunach. Na boisku trwała
już rozgrzewka obu drużyn, a sektory w oka mgnieniu zapełniły się niemal do
ostatniego miejsca. I znowu po całym ciele przeszły mi ciarki, kiedy razem ze
wszystkimi śpiewałam a’capella hymn Polski. Wiadomo, że to nie to samo, co w
Spodku, ale również robiło wrażenie. Zbyszek nie wyszedł w pierwszej szóstce,
bo dziś trener postawił na Kubę Jarosza. A co tam, niech sobie chłopak też
pogra! W końcu jest tak samo dobrym zawodnikiem jak Bartman i również mu się
należy wyjście w pierwszym składzie. Fenomenem tego zespołu było właśnie to, że
zawodnicy „rezerwowi” potrafili wejść w każdym momencie meczu na boisko i grać
piękną siatkówkę. Oni nie grają gorzej niż ci, z przysłowiowej pierwszej
szóstki. Mamy bardzo wyrównany skład, cała dwunastka jest na tym samym poziomie
i to jest naszą największą siłą. Na każdej pozycji mamy super zawodników „szóstkowych”
i doskonałych zawodników „rezerwowych”, którzy wcale im nie ustępują. I właśnie
to czyni naszą drużynę wyjątkową!
To spotkanie nie zaczęło się dla nas
dobrze, bo Irańczycy od samego początku wypracowali sobie dwu-trzypunktową
przewagę, która utrzymywała się dość długi czas, bo aż do drugiej przerwy
technicznej. Później szliśmy już łeb w łeb, aż w końcu to my wyszliśmy na
prowadzenie. Przeraziłam się, kiedy Miśkowi Kubiakowi, przy cofaniu od ataku, podwinęła
się noga. Upadł prosto przed trenerem, trzymając się kurczowo za kostkę. Szybko
jednak podszedł do niego nasz sztab medyczny i załagodził całą sprawę, a Michał
wrócił na boisko. Aż kamień spadł mi z serca. Wygraliśmy pierwszą partię 26:24,
a podczas zmiany stron, idący z siatkarskimi napojami Bartman, wodził wzrokiem
po trybunach. Od razu mnie zauważył i uśmiechnął się tak czarująco, jak to
tylko on potrafi. Niejedna dziewczyna pewnie myślała, że to właśnie ją Zibi
obdarował swoim uśmieszkiem, ale sorry laski, nie tym razem! Pan kamerzysta
znowu pokazywał mnie na telebimie, no i cóż miałam zrobić, jak nie pomachać i
posłać buziaka? Spojrzałam na Zbigniewa. Jego gałki oczne były wręcz wlepione w
wielki, szklany ekran zawieszony na jednej ze ścian hali. Uśmiechnęłam się sama
do siebie, a zaraz po tym poczułam na sobie jego spojrzenie. Drugi set wiódł
się już pod nasze dyktando, o czym może świadczyć pewna wygrana do 20. Trzecia
partia z kolei była postawieniem kropki
nad i, i zakończeniem spotkania trzy do zera. Odnosiłam wrażenie, że brunet
z „dziewiątką” przez cały czas bardziej był skupiony na gapieniu się na mnie,
niż na tym, co się działo na boisku. Zauważyłam kątem oka, że kilka razy był
tak zamyślony i zapatrzony w jeden punkt, że nie reagował w ogóle na to, co
mówili do niego koledzy. Dopiero po paru kuksańcach wracał do żywych i, wyrwany
z letargu, nie wiedział, co się dzieje. Po meczu udało mi się dotrzeć do naszego
trenera, którego uprzejmie poprosiłam o złożenie autografu na książce o nim
samym. Muszę przyznać, że Pan Andrea to naprawdę bardzo sympatyczny człowiek,
od którego emanuje ciepło i serdeczność. Zamieniłam z nim w ekspresowym tempie
dwa zdania po angielsku i podziękowałam za podpis. Przy wyjściu z hali czekał
na mnie Zbyś w biało – czerwonym dresie, który prosił bym poszła do głównego
hollu i tam na niego oczekiwała. Siedziałam kwadrans w białym skórzanym fotelu,
popijając pepsi z pobliskiego automatu. Z tych wszystkich wrażeń i emocji aż mi
zaschło w gardle, a zimny gazowany napój był idealny na zaspokojenie
pragnienia. Wysłałam jeszcze do mamy SMS, że wszystko jest w porządku i że
wrócę później.
- Mogę łyczka? – usłyszałam zza pleców.
- Możesz nawet dwa. – wystawiłam rękę z
puszką do góry.
- Ale jesteś łaskawa. – prychnął, biorąc
ode mnie napój. Nie miał już na sobie dresu, tylko prywatne ciuchy, w których
wyglądał równie oszałamiająco. I jeszcze do tego ten dwudniowy zarost…
- Dzięki. A Ty nie jedziesz autokarem z
resztą chłopaków do hotelu?
- Nie, no co Ty! Z nimi się już dosyć
najeździłem. Dzisiaj pospaceruję z Tobą. – podał mi swą dłoń, a ja bez chwili
zastanawiania się, chwyciłam ją i podniosłam tyłek z fotela.
- To gdzie pójdziemy, Panie Zbigniewie?
– zapytałam zalotnie.
- Tam, gdzie nas nogi poniosą, Pani
Magdaleno. – odpowiedział nonszalancko.
- No Ciebie mogą nieść daleko, bo dziś
nie grałeś, to zmęczony nie jesteś.
- Otóż to! I właśnie dlatego najpierw
odprowadzę Ciebie, a później przejdę się do naszego hotelu.
- Dana Hotel & SPA?
- Skąd wiesz?
- Zibi, proszę Cię! Przecież od tygodnia
media o tym huczą.
- No tak, faktycznie. A Ty gdzie się
zatrzymałaś? W ogóle to miałaś mi opowiedzieć tą długą historię.
- Oj tam, długą… No kupiłam wcześniej
bilety i wczoraj oznajmiłam mamie, że jadę na Memoriał. A tak się akurat
złożyło, że musiała jechać w zastępstwie z dzieciakami ze szkoły na kolonie,
właśnie do Zielonej i zabrałam się z nimi. Zakwaterowali się w takim schronisku
młodzieżowym na Wyspiańskiego. To znaczy, formalnie nie powinno mnie w ogóle z
nimi być, ale kiedyś tam zrobiłam sobie kurs na opiekuna kolonijnego i teraz
przydał mi się, jak w mordę strzelił. Choć i tak jestem tu pod taką przykrywką,
trochę „na lewo”, ale… - przerwał mi.
- Ale najważniejsze, że tu jesteś. – przystanął
i, pomimo zapadającego już zmierzchu, patrzył w moje oczy. To spojrzenie było
tak elektryzujące, że nie wytrzymałam napięcia i spłonęłam
rumieńcem.
- Przestań, bo się przez Ciebie
czerwienię! – wbiłam palec wskazujący w jego tors. Cholera, jest tak
umięśniony, że pewnie tego nawet nie poczuł.
- Spojrzałem na Ciebie tylko raz,
a teraz jesteś w całej mojej głowie. – i zaczął, tak po
prostu, całować mnie na środku chodnika. Przyjemny dreszczyk przeszedł po mnie
od stóp do głów, aż się wzdrygnęłam.
- Zibi, no właśnie. – przerwałam. – Bo
widzisz… Ja, oprócz tego, że przyjechałam kibicować, to chciałam też Ci coś powiedzieć.
Coś bardzo ważnego.
- Chcesz mnie opierniczyć i zdzielić za
tą ostatnią wiadomość na papierze toaletowym? – zaśmiał się.
- O właśnie! To też, dobrze, że się
przypomniałeś. – zakasałam już ręce z zadowolenia.
- Nie, no weź, zlituj się. – klęknął i
błagalnym wzrokiem prosił o wybaczenie.
- Bartman, wstawaj z tego chodnika i nie
rób wiochy! Ja tu chcę rozmawiać na poważne tematy, a Tobie się ma na żarty.
- Przepraszam. To słucham, co takiego
ważnego chciałaś mi powiedzieć? – uspokoił swoje ADHD i oczekiwał w skupieniu
na moją odpowiedź.
- Długo nad tym wszystkim myślałam, wahałam
się, toczyłam bitwę z własnymi myślami, ale w końcu podjęłam decyzję. – przy
świetle ulicznej lampy zauważyłam, że kąciki jego ust unoszą się ku górze, a
oczy błyszczą jak diamenty. – Czy na zadane przez Ciebie, wtedy w Poznaniu,
pytanie, mogę odpowiedzieć również śpiewająco?
- A proszę bardzo, nie mam nic
przeciwko. Głos masz prześliczny. – wyszczerzył zęby.
- „Razem
być - znaczenie często inne ma. Chociaż o tym wiem, to widzę jednak nas… Bo
nigdy…” – dołączył się do śpiewania.
- Madziu, czy to znaczy, że chcesz
spróbować…
- Tak, Zbyszku. Chcę spróbować.
Stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia. Kto wie, może to właśnie Ty okażesz
się tym jednym jedynym… - złapał mnie w pasie i zawirował razem ze mną wokół
własnej osi kilkakrotnie.
- Madziulka, ja wiem, że może nie zawsze
będzie łatwo, ale postaram się i obiecuję, że zrobię wszystko, żebyś była ze
mną szczęśliwa. – powiedział zakładając kosmyk moich włosów za ucho.
- Za dużo nie obiecuj.
- Nie? Tylko co? – zapytał nieco
zdziwiony.
- Po prostu bądź. – wtuliłam się z całych sił w bartmanowe
ramiona, a on gładził ręką moje plecy i szeptał do ucha czułe słówka.
Było mi tak dobrze, tak przyjemnie, że
najchętniej zastygłabym w tym uścisku już na zawsze. Niestety, ten błogi stan
przerwał dzwonek mojego telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz – „Mama”. Pognała
mnie z tym wracaniem do schroniska, bo za kwadrans mają zamykać wejście i jeśli
nie zdążę, to mnie już nie wpuszczą. Zbyszek chwycił mnie za rękę i oboje już
maszerowaliśmy szybkim krokiem Sulechowską w stronę ronda. W międzyczasie w
końcu wymieniliśmy się numerami telefonów i teraz byłam już cała szczęśliwa, że
o każdej porze dnia i nocy będę mogła swobodnie do niego napisać albo
zadzwonić. Nagle rozpętała się burza, z nieba zaczął padać deszcz, a my jak
takie dwa głupole biegliśmy przez wszystkie kałuże, mając przy tym ubaw jak
dzieci. Cali przemoknięci zatrzymaliśmy się pod daszkiem jakiegoś sklepu
naprzeciwko miejsca mojego noclegu.
- Będziesz jutro? – zapytał.
- Oczywiście, że będę. – przeczesałam
dłonią jego mokre włosy, formując z nich niekształtnego irokeza.
- A Ty, co? Bawisz się we fryzjerkę?
- Jeszcze nie wiesz, ile mam w sobie
ukrytych talentów. – odparłam pewna siebie. – Zibi, muszę już iść. Zobaczymy się jutro. –
stanęłam na palcach i pocałowałam bruneta w usta, a kiedy się odwróciłam,
chwycił mnie za rękę. - Co robisz? –
zapytałam.
- Biorę to, co moje. – odpowiedział i
przyciągnął mnie mocno do siebie, po czym złożył na mych ustach długi, namiętny
pocałunek. – No, teraz możesz iść. – puścił mi oczko.
- Wariat. Dobra, to idę. Zamów sobie
taksówkę, żebyś się nie rozchorował w tym deszczu. Do jutra!
- Nie martw się, dam sobie radę. Śpij
dobrze, Madziu! – odparł, po czym sięgnął po komórkę do kieszeni spodni.
Cmoknęłam go jeszcze na pożegnanie w policzek i szybko wybiegłam spod daszku,
żeby dostać się na drugą stronę ulicy. Padało tak mocno, że ledwo co widziałam,
gdzie stawiam kroki. Droga była pusta, nic nie jechało, więc postanowiłam
przystanąć i ostatni raz tego dnia spojrzeć na Zbyszka. Kiedy odwróciłam się z
powrotem, zobaczyłam przed oczami światła pędzącego wprost na mnie auta.
- Ja pierdole! Magda! Nie!!!
Poczułam ból, cholerny ból.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz