7.08.2013

Rozdział 21.



Wstałam skoro świt i pognałam do łazienki w celu zrobienia porannej toalety, zanim zdążyłaby ją zająć mama. Ubrałam się stosownie do zapowiadającej się za oknem pogody, przeciągnęłam jeszcze rzęsy tuszem i udałam się do kuchni. Zaparzyłam kawę i zaczęłam robić kanapki na drogę dla siebie i moich towarzyszek, które właśnie schodziły z góry. Pomimo wczesnej godziny i lekkiego niewyspania, humor nam dopisywał, a Wiktoria wręcz nie mogła doczekać się chwili, aż spotka się z koleżankami z klasy. Ja też nie mogłam się doczekać, ale czego innego. Długo nie trwało, a byłyśmy zwarte i gotowe do odjazdu. Przemek pakował nasze walizki do bagażnika, a ja wróciłam się jeszcze do domu po moją mp4 i książkę do czytania na drogę.
Po wielkich sprzeczkach, kto będzie siedział na tyle, a kto z przodu, czterdzieścioro troje istot żywego srebra, w końcu zajęło wyznaczone miejsca w autokarze. Już myślałam, że nigdy nie ustalą sobie miejscówki, bo kłócili się i przekrzykiwali jeden przez drugiego. Postanowiłam wkroczyć do akcji i rozstrzygnąć ten spór tak, aby nikt nie był pokrzywdzony. Problem rozwiązany, dzieciaki uradowane, a my wraz z trzema innymi nauczycielkami z konińskiej podstawówki, zajęłyśmy wolne miejsca w ogromnym Mercedesie Turismo. Autokar był naprawdę luksusowy, bo na swoim wyposażeniu posiadał WC, klimatyzację, barek, telewizor z DVD, a także stoliczki, podnóżki i skórzane zagłówki przy każdym siedzeniu. Jednym słowem – bajka, nic, tylko wsiadać i  jechać. Jako, że ilość uczniów nie była równa ogólnej liczbie miejsc, postanowiłam usadowić się sama i wyciągnąć swobodnie moje długaśne nogi. Wzięłam do ręki opowieść Melissy Senate – „Szkoła gotowania pod Amorem”, którą dostałam na urodziny od Ewy. Jakoś nie mogłam się wcześniej zebrać do jej przeczytania i chyba dziś nadszedł ten właściwy moment. Tematyka kulinarna w połączeniu z rozwiązywaniem ludzkich problemów przemawiała do mnie bardziej niż saga „Zmierzchu”, którą o dziwo, pochłonęłam kiedyś w kilka dni. Już po przewróceniu kilku stronic wiedziałam, że będzie mi się podobać. Ewka trafiła w dziesiątkę i chwała jej za to, bo doskonale wie, że komu jak komu, ale mi ciężko dogodzić pod względem fabuły książek. Nie minęło pół godziny jazdy, a trzecioklasiści, jak to zwykle na wycieczkach bywa, zaczęli otwierać swoje plecaczki i pokazywać sobie, co kto w nich ma. Po chwili w powietrzu zaczęły mieszać się zapachy chipsów o wszystkich możliwych smakach z maślanymi ciasteczkami, owocowymi cukierkami i kakaowymi drażetkami. Oho, zaczęło się częstowanie. – pomyślałam. Zupełnie jakbym widziała siebie dziesięć lat temu. Nic się w tej kwestii nie zmieniło, a największą frajdą na wycieczce dla dzieciaków jest objadanie się w autobusie, zanim on jeszcze, de facto, ruszy. Dzieciaczki przylatywały do mnie jeden po drugim ze swoimi pysznościami, no i byłam wręcz zmuszona spróbować wszystkiego od wszystkich, żeby nikomu nie zrobić przykrości. Nie zdziwię się wcale, jak za chwilę komuś zrobi się niedobrze od tej mieszanki wybuchowej i będziemy musieli zatrzymywać się co dwieście metrów w celu haftowania. Zaraz potem docierały do mnie piskliwe głosiki dziewczynek, które zazdrościły Wiktorii, jaką to ma niby fajną, starszą siostrę. Odwróciłam się w ich kierunku, a wtedy chłopacy zaczęli puszczać mi oczka i głupkowato się uśmiechać, a co poniektórzy nawet gwizdali. Co za lovelasy. Zaśmiałam się pod nosem i pokiwałam przecząco głową. Włączyłam swój sprzęt muzyczny i zagłębiłam się w lekturę powieści amerykańskiej pisarki. 
Czytanie tak bardzo mnie wciągnęło, że nawet nie zauważyłam, kiedy minęliśmy tablicę informacyjną z nazwą naszego miasta docelowego. Trzy godziny podróży minęły w oka mgnieniu, a do meczu i mojego spotkania ze Zbyszkiem było już coraz bliżej. O niczym innym nie marzyłam, tylko o tym, by go zobaczyć i wtulić się w jego wielkie ramiona.  Poczułam nagle, że ktoś szarpie mnie za koszulkę, więc szybko wyjęłam słuchawki z uszu i odwróciłam głowę w stronę osobnika.
- Prose Pani, jesteśmy jus w Zielonej Góse. Jus moze Pani psestać cytać. – usłyszałam radosny komunikat chłopczyka, któremu ewidentnie przydałaby się wizyta u logopedy.
- Dobrze, dziękuję Ci za informację, yyy… - zawiesiłam się, bo nie wiedziałam, jak ten malec ma na imię.
- Kajtek. Jestem Kajtek, prose Pani. - uśmiechnął się serdecznie, ukazując rząd ząbków z brakiem dwóch górnych „jedynek”.
- Dziękuję, Kajtku. – poprawiłam się i odwzajemniłam uśmiech, a mały powędrował na swoje miejsce. Fajny chłoptaś z niego.
- Lena, jak tam? Nie połamałaś sobie nóg? – zapytała żartobliwie mama.
- Nie, jakoś dałam radę. Co teraz będziemy robić? – ziewnęłam.
- Pojedziemy na parking i pójdziemy pozwiedzać trochę Rynek, a na 16:00 musimy stawić się w schronisku młodzieżowym na obiadokolację.
- Yhym. A to schronisko to na jakiej ulicy?
- Na Wyspiańskiego. - wyjęłam z torebki przewodnik po Zielonej Górze i zaczęłam wertować strony w celu odnalezienia punktu na mapie.
- Ok, mam. Kurczę kawałek jest do tego Centrum Rekreacyjno – Sportowego, ale jakoś sobie poradzę.
- A Ty o której nas opuszczasz?
- Mecz jest dopiero o 20:30, ale żeby tam dotrzeć ze spokojem, to będę musiała wyjść ze dwie godziny wcześniej.
- Matko, czemu tak późno?!
- Nie wiem, Mamuś, tak już ustalili. Ale nic się nie martw, będę w dobrych rękach. – poklepałam rodzicielkę po ramieniu.
- No mam taką nadzieję. - uśmiechnęła się podejrzliwie. – Uwaga, dzieci! Proszę się przygotować i zabrać ze sobą plecaki i czapeczki na głowy! Zaraz wysiadamy! – krzyknęła do swojej bandy.

Po dwugodzinnym maszerowaniu zielonogórskimi uliczkami, zwiedzaniu Rynku i pobliskiego kościoła o jakiejś konstrukcji szachulcowej – cokolwiek to znaczy, udaliśmy się do palmiarni. Zrobiła ona na mnie ogromne wrażenie, bo jest chyba jeszcze piękniejsza niż nasza, poznańska. Na okrągłym placyku przy wejściu znajduje się imponująca fontanna, wykonana - jeśli dobrze się orientuję - z czarnego granitu, w formie pływającej kuli z wygrawerowaną mapą świata. Mieszkańcy cenią sobie ten obiekt nie tylko za unikatową prezentację egzotycznych roślin, ale przede wszystkim dlatego, że tworzy ona część historii miasta i zielonogórskiej tradycji. Poza tym, nie dość, że posiada tyle tropikalnych roślin i kładkę widokową, to jeszcze funkcjonuje w niej kawiarnia oraz restauracja, które można wynająć na różne imprezy okolicznościowe. Dzieciaki były wręcz zachwycone nadzwyczajnym pięknem tutejszej flory i co chwilę pstrykały mnóstwo upamiętniających fotek, żeby pokazać rodzicom, co widziały. Nie muszę chyba mówić, że na co drugim zdjęciu jestem również i ja, dlatego że, stałam się ich ulubioną panią, którą musieli wręcz uwiecznić. Na sam koniec naszego zwiedzania udaliśmy się na platformę widokową, z której mogliśmy podziwiać panoramę miasta. W pozytywnych nastrojach opuściliśmy mury zielonogórskiej palmiarni i wyruszyliśmy autokarem do schroniska. Tam oczywiście nie obyło się bez kłótni i płaczu przy rozdzielaniu uczniów do poszczególnych pokoi, bo ten chciał być z tym, tamtemu mama kazała spać z tamtym, jeszcze inny chciał mieć pokój tylko dla siebie, także istne piekiełko nam się zgotowało. Odnosiłam wrażenie, że te trzy nauczycielki, które również z nami jechały, pierwszy raz były na koloniach z dziećmi, bo w ogóle nie umiały przywołać ich do porządku. Stały jak takie dupy wołowe i jak nie rozmawiały przez telefon, to poprawiały sobie makijaż. No ludzie! I takie osoby mają być odpowiedzialne za czterdzieści trzy sztuki małych, rozwrzeszczałych dzieci?! Dopiero kiedy mama huknęła na tą całą zgraję, zrobiła się cisza i wtedy ja zabrałam się za przydzielanie lokum. Poszło mi to nawet sprawnie i o dziwo nikt już nie miał żadnych pretensji, tylko w spokoju się rozeszli i rozpakowali w pomieszczeniach. Mama stwierdziła, że minęłam się z powołaniem i powinnam zmienić swój fach – hmm, gdzieś już to słyszałam... Zjedliśmy obiadokolację, później każdy miał czas dla siebie, a wieczorem przewidziany był spacer, który na szczęście mnie już nie dotyczył. Odświeżyłam się, zrobiłam lekki makijaż, przebrałam się w czarne legginsy i koszulkę Zbyszka, a na nogi nałożyłam balerinki. Praktycznie to byłam już gotowa, psychicznie chyba jeszcze bardziej. Kiedy wybiła godzina osiemnasta, zarzuciłam torebkę na ramię, chwyciłam w rękę plan miasta oraz książkę o Anastasim i oznajmiłam rodzicielce, że wychodzę. Trochę się obawiała o to moje samotne wędrowanie, ale przecież co złego mogło mi się stać…? Szłam sobie powolutku w kierunku ronda, podziwiając okolicę i wypatrując tablicy z nazwą ulicy, która tego dnia interesowała mnie najbardziej. W moich uszach rozbrzmiewała przyjemna i kojąca melodia ,,Bajki” Sylwii Grzeszczak, którą uwielbiałam ponad wszystko. „A tak naprawdę tylko Ty i ja słyszymy siebie, wiemy, co nam w duszy gra” – zanuciłam pod nosem i uśmiechnęłam się sama do siebie. Już niedługo, jeszcze troszkę i się z nim zobaczę… Zgodnie z tym, co pokazywała mapka, skręciłam w prawo w Sulechowską i według moich obliczeń, miałam podążać nią jakieś dwa kilometry. Równie dobrze mogłam iść krótszą drogą przez jakieś osiedla, ale jakbym się gdzieś zamotała, to czasem mogłabym dotrzeć pod halę na koniec meczu. Wolałam zatem wariant troszkę dłuższej trasy, ale za to główną ulicą. Przyjemy, ciepły wiatr owiewał moją twarz i unosił w powietrzu kosmyki czarnych włosów, które co chwilę falowały na ramionach. Kątem oka patrzyłam na mijających ludzi, którzy dziwnie na mnie spoglądali, jakbym urwała się z kosmosu. Nie wiem, czy to przez to, że miałam na sobie meczową koszulkę, czy co… W każdym bądź razie, nie miałam powodów do wstydu, bo czego jak czego, ale pasji i miłości do siatkówki nigdy nie będę ukrywać. A niech się na mnie patrzą i niech na mnie gadają, ile tylko wlezie! Mój cel był chyba coraz bliżej, bo ulicą przejeżdżało wiele aut z kibicowskimi atrybutami, których nie sposób było nie zauważyć. Dotarłam. Nareszcie stałam przed Centrum Rekreacyjno – Sportowym, gdzie mieściła się hala widowiskowa, i gdzie miały rozgrywać się mecze. Parkingi powoli się zapełniały kolorowymi samochodami, a ja czym prędzej ruszyłam w stronę obiektu. Miał on tyle wejść, że nie wiedziałam, które drzwi prowadzą bezpośrednio na halę. Z racji tej, że do spotkania było jeszcze sporo czasu, a pierwszy z meczy jeszcze się nie zakończył, postanowiłam trochę pozwiedzać. W końcu nie codziennie jestem w Zielonej Górze. Szłam jakimś krętym, szarym korytarzem, ludzi tu żadnych nie było, cholera chyba się zagubiłam. Przystanęłam, oparłam się o ścianę i zaczęłam się zastanawiać, jak się wydostać z tego labiryntu. Z pobliskich drzwi usłyszałam jakąś muzykę, podeszłam bliżej nich i nastawiłam uszu. Kiedy tak tkwiłam, niemal z przyklejoną twarzą do prostokąta drewna z zamkiem, nieoczekiwanie ktoś gwałtownie je otworzył, uderzając mnie prosto w czoło. Odbiłam się od nich jak znokautowana i jak długa padłam na podłogę.
- Jasna cholera! – zaklnęłam na cały głos, przekrzykując wydobywającą się z pomieszczenia muzykę.
- O ja pierdolę! – usłyszałam, a wrota się za sobą zatrzasnęły. Podnosiłam się powoli trzymając się za głowę. – Boże, uderzyłem Cię? – powiedział znajomy, męski głos. Uniosłam oczy do góry i kiedy zobaczyłam, pochylonego nade mną, sprawcę tego „wypadku”, myślałam, że zaraz opadnę z powrotem na podłogę.
- Nie, drzwi mnie same uderzyły. – odparłam z ironią w głosie. – Całkiem miłe powitanie, Zbyszku. Na drugi raz mógłbyś być trochę delikatniejszy. – podał dłoń i pomógł mi wstać. Drań tak mocno pociągnął mnie za rękę, że wpadłam wprost w jego ramiona.
-  Przepraszam Cię, Madziulku. Nic Ci nie zrobiłem? Nic Ci nie jest? – zapytał z troską.
- Chyba nie. Tylko prawdopodobnie będę mieć przez Ciebie wielkie limo na środku czołówki. – posłałam mu oskarżycielskie spojrzenie.
- Wis, co? Nawet z siniakiem będziesz i tak najpiękniejszą kobietą pod Słońcem. – uśmiechnął się czarująco, pocałował moje czoło, po czym mocno mnie przytulił. Trwając w tak błogim i przyjemnym uścisku, zapomniałam o odczuwanym bólu i o tym, że chwilę temu mnie prawie staranował. – Tęskniłem za Tobą. – wyszeptał mi do ucha.
- Ja za Tobą też. – wydukałam, bardziej skupiając się jednak na wdychanym powietrzu. Ależ on pięknie pachnie…
- A teraz, kiedy oficjalną część powitania mamy już za sobą, powiedz mi, co Ty tutaj tak właściwie robisz?
- No jak to, co?! Zibi, nie zadawaj głupich pytań. Przyjechałam na mecz.
- To widzę, ale co robiłaś w tym korytarzu? Skąd wiedziałaś, że tu jest nasza szatnia?
- Nie wiedziałam. Chciałam trochę pozwiedzać, pooglądać halę przed Waszym meczem, no i zabłądziłam.
- Biedna, mała owieczka się zagubiła… - zażartował.
- Ale stary baran ją znalazł. – odpowiedziałam pięknym za nadobne.
- Ej ej! Tylko nie stary, tylko nie stary… - zaśmiał się. – A gdzie Twoja wyjazdowa ekipa? Przyjechałaś sama?
- Tak.... To znaczy nie… Zresztą, to długa historia.
- To może mi ją opowiesz po meczu? – zachęcał.
- No nie wiem, nie wiem… Zależy o której to wszystko się skończy. – podpuszczałam go.
- Magda, no nie daj się prosić. – tak pięknie patrzył mi w oczy, że nie potrafiłam mu odmówić.
- Dobra, no żartowałam przecież. I tak chciałam z Tobą porozmawiać.
- Mam się bać? – spoważniał, a ja widząc jego przerażoną minę, wybuchłam śmiechem. – No i czego suszysz zęby? – nie odpowiedziałam. Ja go pocałowałam!
- Co tu tak wesoło? – nagle zza drzwi wyłonił się Ignaczak, a my zdezorientowani, szybko od siebie odskoczyliśmy. – O, przepraszam Zbychu, już mnie tu nie ma. – kiwnął ręką i kiedy odwracał się z powrotem do szatni, kuknął jeszcze raz w naszą stronę.
- Cześć Krzysiu! – zaświergotałam radośnie, machając ręką.
- Lena?! No nie, znowu przyszłaś do mnie po autograf? – uwielbiałam tą jego żartobliwą bezpośredniość.
- Chciałbyś! – prychnęłam ze śmiechu.
- Krzysiu, Krzysiu, tym razem Lena przyszła do mnie, ale niekoniecznie po autograf. – atakujący zwrócił się do libero, który był nieco zdziwiony tym całym zajściem.
- No właśnie widziałem, że nie po autograf. – chrząknął, uśmiechając się pod nosem. – Niemcy spakowały Argentynę trzy do jednego. – oznajmił.
- Ha! I co teraz powiesz? Mój typ się sprawdził. Przegrałeś! Wisisz mi flaszkę. – uniósł palec wskazujący w stronę Igły.
- Jak Ty o wszystkim pamiętasz… Dobra, ale to po Memoriale.
- Zapiszę Cię na listę moich dłużników. – zaśmiał się gardłowo, a ja zaraz za nim.
- Ty, Ty, Ty! Hamuj piętą… - szturchnął w bok bruneta. Słuchajcie, nie chcę Wam psuć gruchania, Gołąbeczki, ale zaraz musimy iść na halę na rozgrzewkę.
- Wiem, wiem. Zaraz do Was przyjdę. – odparł, a po Krzyśku nie było już śladu. – Madziu, gdzie będziesz siedzieć?
- No gdzieś tam nad ławką trenerską.
- Ty zawsze wykupujesz sobie najlepsze miejscówki? – zapytał z zawadiackim uśmiechem na twarzy.
- No, a jak! Jeśli już mam oglądać mecz, to z jak najlepszej perspektywy. Przecież ja muszę wszystko widzieć. – odparłam luzacko. – Dobra idź już, niech nie czekają na Ciebie.
- Będziesz wiedziała jak się dostać na halę?
- O mnie się nie martw, jakoś sobie dam radę. Skoro się tu jakoś dostałam, to i jakoś stąd się wydostanę. Dowalcie Iranowi za te wszystkie konflikty polityczne! Do zobaczenia po meczu. – cmoknął mnie w policzek i każde z nas rozeszło się w swoją stronę.
- Madziu! – krzyknął radośnie, kiedy już prawie zniknęłam za rogiem korytarza. – Fajną masz koszulkę!
- Dzięki! Ty też! – zawołałam rozanielona.

Po krótkiej wędrówce w końcu dotarłam na halę i zajęłam wyznaczone, na bilecie, miejsce na trybunach. Na boisku trwała już rozgrzewka obu drużyn, a sektory w oka mgnieniu zapełniły się niemal do ostatniego miejsca. I znowu po całym ciele przeszły mi ciarki, kiedy razem ze wszystkimi śpiewałam a’capella hymn Polski. Wiadomo, że to nie to samo, co w Spodku, ale również robiło wrażenie. Zbyszek nie wyszedł w pierwszej szóstce, bo dziś trener postawił na Kubę Jarosza. A co tam, niech sobie chłopak też pogra! W końcu jest tak samo dobrym zawodnikiem jak Bartman i również mu się należy wyjście w pierwszym składzie. Fenomenem tego zespołu było właśnie to, że zawodnicy „rezerwowi” potrafili wejść w każdym momencie meczu na boisko i grać piękną siatkówkę. Oni nie grają gorzej niż ci, z przysłowiowej pierwszej szóstki. Mamy bardzo wyrównany skład, cała dwunastka jest na tym samym poziomie i to jest naszą największą siłą. Na każdej pozycji mamy super zawodników „szóstkowych” i doskonałych zawodników „rezerwowych”, którzy wcale im nie ustępują. I właśnie to czyni naszą drużynę wyjątkową!
To spotkanie nie zaczęło się dla nas dobrze, bo Irańczycy od samego początku wypracowali sobie dwu-trzypunktową przewagę, która utrzymywała się dość długi czas, bo aż do drugiej przerwy technicznej. Później szliśmy już łeb w łeb, aż w końcu to my wyszliśmy na prowadzenie. Przeraziłam się, kiedy Miśkowi Kubiakowi, przy cofaniu od ataku, podwinęła się noga. Upadł prosto przed trenerem, trzymając się kurczowo za kostkę. Szybko jednak podszedł do niego nasz sztab medyczny i załagodził całą sprawę, a Michał wrócił na boisko. Aż kamień spadł mi z serca. Wygraliśmy pierwszą partię 26:24, a podczas zmiany stron, idący z siatkarskimi napojami Bartman, wodził wzrokiem po trybunach. Od razu mnie zauważył i uśmiechnął się tak czarująco, jak to tylko on potrafi. Niejedna dziewczyna pewnie myślała, że to właśnie ją Zibi obdarował swoim uśmieszkiem, ale sorry laski, nie tym razem! Pan kamerzysta znowu pokazywał mnie na telebimie, no i cóż miałam zrobić, jak nie pomachać i posłać buziaka? Spojrzałam na Zbigniewa. Jego gałki oczne były wręcz wlepione w wielki, szklany ekran zawieszony na jednej ze ścian hali. Uśmiechnęłam się sama do siebie, a zaraz po tym poczułam na sobie jego spojrzenie. Drugi set wiódł się już pod nasze dyktando, o czym może świadczyć pewna wygrana do 20. Trzecia partia z kolei była postawieniem kropki nad i, i zakończeniem spotkania trzy do zera. Odnosiłam wrażenie, że brunet z „dziewiątką” przez cały czas bardziej był skupiony na gapieniu się na mnie, niż na tym, co się działo na boisku. Zauważyłam kątem oka, że kilka razy był tak zamyślony i zapatrzony w jeden punkt, że nie reagował w ogóle na to, co mówili do niego koledzy. Dopiero po paru kuksańcach wracał do żywych i, wyrwany z letargu, nie wiedział, co się dzieje. Po meczu udało mi się dotrzeć do naszego trenera, którego uprzejmie poprosiłam o złożenie autografu na książce o nim samym. Muszę przyznać, że Pan Andrea to naprawdę bardzo sympatyczny człowiek, od którego emanuje ciepło i serdeczność. Zamieniłam z nim w ekspresowym tempie dwa zdania po angielsku i podziękowałam za podpis. Przy wyjściu z hali czekał na mnie Zbyś w biało – czerwonym dresie, który prosił bym poszła do głównego hollu i tam na niego oczekiwała. Siedziałam kwadrans w białym skórzanym fotelu, popijając pepsi z pobliskiego automatu. Z tych wszystkich wrażeń i emocji aż mi zaschło w gardle, a zimny gazowany napój był idealny na zaspokojenie pragnienia. Wysłałam jeszcze do mamy SMS, że wszystko jest w porządku i że wrócę później.
- Mogę łyczka? – usłyszałam zza pleców.
- Możesz nawet dwa. – wystawiłam rękę z puszką do góry.
- Ale jesteś łaskawa. – prychnął, biorąc ode mnie napój. Nie miał już na sobie dresu, tylko prywatne ciuchy, w których wyglądał równie oszałamiająco. I jeszcze do tego ten dwudniowy zarost…
- Dzięki. A Ty nie jedziesz autokarem z resztą chłopaków do hotelu?
- Nie, no co Ty! Z nimi się już dosyć najeździłem. Dzisiaj pospaceruję z Tobą. – podał mi swą dłoń, a ja bez chwili zastanawiania się, chwyciłam ją i podniosłam tyłek z fotela.
- To gdzie pójdziemy, Panie Zbigniewie? – zapytałam zalotnie.
- Tam, gdzie nas nogi poniosą, Pani Magdaleno. – odpowiedział nonszalancko.
- No Ciebie mogą nieść daleko, bo dziś nie grałeś, to zmęczony nie jesteś.
- Otóż to! I właśnie dlatego najpierw odprowadzę Ciebie, a później przejdę się do naszego hotelu.
- Dana Hotel & SPA?
- Skąd wiesz?
- Zibi, proszę Cię! Przecież od tygodnia media o tym huczą.
- No tak, faktycznie. A Ty gdzie się zatrzymałaś? W ogóle to miałaś mi opowiedzieć tą długą historię.
- Oj tam, długą… No kupiłam wcześniej bilety i wczoraj oznajmiłam mamie, że jadę na Memoriał. A tak się akurat złożyło, że musiała jechać w zastępstwie z dzieciakami ze szkoły na kolonie, właśnie do Zielonej i zabrałam się z nimi. Zakwaterowali się w takim schronisku młodzieżowym na Wyspiańskiego. To znaczy, formalnie nie powinno mnie w ogóle z nimi być, ale kiedyś tam zrobiłam sobie kurs na opiekuna kolonijnego i teraz przydał mi się, jak w mordę strzelił. Choć i tak jestem tu pod taką przykrywką, trochę „na lewo”, ale… - przerwał mi.
- Ale najważniejsze, że tu jesteś. – przystanął i, pomimo zapadającego już zmierzchu, patrzył w moje oczy. To spoj­rze­nie było tak elek­try­zujące, że nie wyt­rzy­małam napięcia i spłonęłam rumieńcem.
- Przestań, bo się przez Ciebie czerwienię! – wbiłam palec wskazujący w jego tors. Cholera, jest tak umięśniony, że pewnie tego nawet nie poczuł.
- Spoj­rzałem na Ciebie tyl­ko raz, a te­raz jes­teś w całej mo­jej głowie.  –  i zaczął, tak po prostu, całować mnie na środku chodnika. Przyjemny dreszczyk przeszedł po mnie od stóp do głów, aż się wzdrygnęłam.
- Zibi, no właśnie. – przerwałam. – Bo widzisz… Ja, oprócz tego, że przyjechałam kibicować, to chciałam też Ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego.
- Chcesz mnie opierniczyć i zdzielić za tą ostatnią wiadomość na papierze toaletowym? – zaśmiał się.
- O właśnie! To też, dobrze, że się przypomniałeś. – zakasałam już ręce z zadowolenia.
- Nie, no weź, zlituj się. – klęknął i błagalnym wzrokiem prosił o wybaczenie.
- Bartman, wstawaj z tego chodnika i nie rób wiochy! Ja tu chcę rozmawiać na poważne tematy, a Tobie się ma na żarty.
- Przepraszam. To słucham, co takiego ważnego chciałaś mi powiedzieć? – uspokoił swoje ADHD i oczekiwał w skupieniu na moją odpowiedź.
- Długo nad tym wszystkim myślałam, wahałam się, toczyłam bitwę z własnymi myślami, ale w końcu podjęłam decyzję. – przy świetle ulicznej lampy zauważyłam, że kąciki jego ust unoszą się ku górze, a oczy błyszczą jak diamenty. – Czy na zadane przez Ciebie, wtedy w Poznaniu, pytanie, mogę odpowiedzieć również śpiewająco?
- A proszę bardzo, nie mam nic przeciwko. Głos masz prześliczny. – wyszczerzył zęby.
- „Razem być - znaczenie często inne ma. Chociaż o tym wiem, to widzę jednak nas… Bo nigdy…” – dołączył się do śpiewania.
- Madziu, czy to znaczy, że chcesz spróbować…
- Tak, Zbyszku. Chcę spróbować. Stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia. Kto wie, może to właśnie Ty okażesz się tym jednym jedynym… - złapał mnie w pasie i zawirował razem ze mną wokół własnej osi kilkakrotnie.
- Madziulka, ja wiem, że może nie zawsze będzie łatwo, ale postaram się i obiecuję, że zrobię wszystko, żebyś była ze mną szczęśliwa. – powiedział zakładając kosmyk moich włosów za ucho.
- Za dużo nie obiecuj.
- Nie? Tylko co? – zapytał nieco zdziwiony.
- Po prostu bądź. –  wtuliłam się z całych sił w bartmanowe ramiona, a on gładził ręką moje plecy i szeptał do ucha czułe słówka.
 Było mi tak dobrze, tak przyjemnie, że najchętniej zastygłabym w tym uścisku już na zawsze. Niestety, ten błogi stan przerwał dzwonek mojego telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz – „Mama”. Pognała mnie z tym wracaniem do schroniska, bo za kwadrans mają zamykać wejście i jeśli nie zdążę, to mnie już nie wpuszczą. Zbyszek chwycił mnie za rękę i oboje już maszerowaliśmy szybkim krokiem Sulechowską w stronę ronda. W międzyczasie w końcu wymieniliśmy się numerami telefonów i teraz byłam już cała szczęśliwa, że o każdej porze dnia i nocy będę mogła swobodnie do niego napisać albo zadzwonić. Nagle rozpętała się burza, z nieba zaczął padać deszcz, a my jak takie dwa głupole biegliśmy przez wszystkie kałuże, mając przy tym ubaw jak dzieci. Cali przemoknięci zatrzymaliśmy się pod daszkiem jakiegoś sklepu naprzeciwko miejsca mojego noclegu.
- Będziesz jutro? – zapytał.
- Oczywiście, że będę. – przeczesałam dłonią jego mokre włosy, formując z nich niekształtnego irokeza.
- A Ty, co? Bawisz się we fryzjerkę?
- Jeszcze nie wiesz, ile mam w sobie ukrytych talentów. – odparłam pewna siebie. – Zibi,  muszę już iść. Zobaczymy się jutro. – stanęłam na palcach i pocałowałam bruneta w usta, a kiedy się odwróciłam, chwycił mnie za rękę. -  Co robisz? – zapytałam.
- Biorę to, co moje. – odpowiedział i przyciągnął mnie mocno do siebie, po czym złożył na mych ustach długi, namiętny pocałunek. – No, teraz możesz iść. – puścił mi oczko.
- Wariat. Dobra, to idę. Zamów sobie taksówkę, żebyś się nie rozchorował w tym deszczu. Do jutra!
- Nie martw się, dam sobie radę. Śpij dobrze, Madziu! – odparł, po czym sięgnął po komórkę do kieszeni spodni. Cmoknęłam go jeszcze na pożegnanie w policzek i szybko wybiegłam spod daszku, żeby dostać się na drugą stronę ulicy. Padało tak mocno, że ledwo co widziałam, gdzie stawiam kroki. Droga była pusta, nic nie jechało, więc postanowiłam przystanąć i ostatni raz tego dnia spojrzeć na Zbyszka. Kiedy odwróciłam się z powrotem, zobaczyłam przed oczami światła pędzącego wprost na mnie auta.
- Ja pierdole! Magda! Nie!!!
Poczułam ból, cholerny ból.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz