- Nic Ci się nie stało? – usłyszałam nad
głową zdenerwowany męski głos.
- Nie, chyba nie. – mruknęłam pod nosem,
przeklinając jednak w duchu tego niegodziwca, przez którego spoczywam teraz na
zimnych, popielatych kafelkach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam
na kogo wpadłam! – Co Ty tutaj, do jasnej Anielki, robisz?! – syknęłam.
- Jak to, co? Przyjechałem po Ciebie. – chwycił
mnie za ręce i pomógł wstać z podłogi. – Wszystko w porządku? Na pewno nic Ci
nie jest?
- No przecież mówiłam już, że nie. –
poruszałam ostrożnie ręką, którą jeszcze niedawno zdobił gips.
- Kurde, normalnie chyba mam rendez-vous.
– uniosłam prawą brew ze zdziwieniem. – Na Memoriale Wagnera miała miejsce podobna
sytuacja, jak teraz. Z tą tylko różnicą, że wtedy upadłaś z mojej winy, bo
walnąłem Cię niechcący drzwiami i…
- Też zaliczyłam glebę? – potwierdził
skinieniem głowy. – Chciałeś mnie zabić. – stwierdziłam z udawaną powagą.
- Nie! W żadnym wypadku! – zaczął się
tłumaczyć z wielkim przejęciem, a ja już nie mogłam dłużej powstrzymać się od
śmiechu.
- Spokojnie, nabrałam Cię. Kojarzę coś,
że mi o tym już mówiłeś. – odparłam beznamiętnie, podnosząc rozrzucone
rękawiczki.
- To dobrze. A gdzie tak pędziłaś, że
nawet mnie nie zauważyłaś? – zapytał, zakładając z niezwykłą czułością za moje ucho,
rozwichrzone pasmo włosów.
- Odwiedził mnie mój były lekarz i
zostawił na krześle rękawice. Chciałam go dogonić i oddać mu zgubę, ale już
chyba nigdzie go nie złapię. Chodźmy z powrotem do mnie. – A powiedz mi, skąd w
Twej głowie zrodził się pomysł, żeby tu przyjechać? Nie masz nic innego do
roboty?
- No akurat nie mam. – zarechotał
radośnie. - Poza tym, doszedłem do wniosku, iż ze swoim negatywnym
nastawieniem, nie dasz się namówić na powrót do domu, więc przybyłem z
odsieczą.
- Bo nie zamierzam tam jechać! I co, chcesz
robić teraz za mojego szofera?
- A czemu by nie? Zawiozę Cię tam, gdzie
będziesz chciała. – otworzył drzwi do mojej sali i ustąpił mi pierwszeństwa w
przejściu, po czym oboje usiedliśmy na łóżku. Zamyśliłam się na dobre nad jego
słowami, a jako punkt zaczepny wybrałam sobie dwa opasłe wróble, które
aktualnie przesiadywały za oknem na jednej z gałęzi. – Halo, Ziemia do Madzi. –
pomachał i popstrykał palcami przed moją twarzą, zawadiacko się przy tym
uśmiechając. – To jak będzie, skorzystasz z taryfy?
- W sumie to muszę powiedzieć, że
spadłeś mi jak z nieba! Jeśli już mam wybierać, to wolę konfrontację z Ewką.
Muszę się dostać do Poznania.
- Mówisz i masz. Zatem pakuj się i
jedziemy. – w ekspresowym tempie zebrałam wszystkie swoje rzeczy, zasłałam
szpitalne łóżko, poszłam do lekarza po wypis i pożegnałam się z pielęgniarkami.
Wróciłam do pokoju po torbę i nagle stanęłam jak wryta, bo uświadomiłam sobie
jeden żenujący fakt.
- Ej, ale ja nie mam kurtki ani nic, a
na zewnątrz temperatura na minusie. – spojrzałam na niego z rezygnacją.
- Coś na to zaradzimy. – zdjął swoją
czarną kurtawę zapinaną na zamek oraz szalik, a następnie, pomimo moich
licznych protestów, szczelnie mnie nimi opatulił. – No, teraz możemy iść.
- Teraz to Ty zmarzniesz.
- Nie bój żaby, ja jestem gorący,
zahartowany facet. Nic mi nie będzie przez tą chwilę. – puścił do mnie oczko, wziął
w rękę moje manele i ruszyliśmy do wyjścia. Żegnaj zielonogórski szpitalu, raz
na zawsze!
Wyposażenie jego audi wprawiło mnie w niemały
zachwyt, bo jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tylu bajerów i różnych innych
pierdół. Najbardziej jednak cieszyły mnie podgrzewane fotele, bo dzięki nim w
ogóle nie odczuwałam zewnętrznego chłodu. Zrobiło mi się tak ciepło, że moje
powieki walczyły z rzeczywistością, no i oczywiście tą walkę przegrały. Nawet
nie wiem, w którym momencie, zmorzył mnie głęboki sen... Kiedy się ocknęłam, staliśmy
już pod poznańską kamienicą. Śnieg sypał jak oszalały, wszędzie było biało i
tłoczno. Mimo wszystko, cieszyłam się, że jestem z powrotem na swoich
włościach. Zibi był wpatrzony we mnie jak w obrazek i w ogóle nie zareagował na
to, że się obudziłam.
- Czemu mi się tak przyglądasz?
- Bo jesteś piękna. – odparł.
- Yhym. A czemu mnie nie obudziłeś?
- Bo tak słodko spałaś, że nie miałem
sumienia tego robić. – nasza rozmowa była na poziomie pierwszoklasistów.
- Weź przestań, bo mnie zawstydzasz. Co
to za piosenka, co teraz leci w radio? – pospiesznie zmieniłam temat.
- Ja tylko stwierdzam fakty. –
uśmiechnął się. – „Soldier” Gavin’a DeGraw’a.
- Żołnierz. To pewnie o wojnie.
- Raczej o niespełnionej miłości. –
oparłam się wygodnie na siedzeniu białego audi q7, zamknęłam oczy i zaczęłam
się wsłuchiwać w piękną melodię. Melodię tak nieziemską dla ucha, że czułam,
jakby ktoś oblewał mnie kajmakiem rozkoszy…
- My aim is so true. I wanna show
You. I'll try forever. I'm never gonna
say "surrender". – niemal wyszeptał do mego ucha Zbyszek, a ja aż
podskoczyłam, gdyż moje ciało przeszedł zimny, acz przyjemny dreszczyk.
- Wiem. Wiem też, że ta sytuacja jest
beznadziejna, a Ty masz wobec mnie szczere intencje, bo zdążyłam już to niejednokrotnie
zauważyć. Ale zrozum, proszę, że dopóki niczego sobie nie przypomnę, nie chcę
się z nikim wiązać i nie chcę nikomu dawać na nic nadziei. Nie chcę robić
czegoś na siłę, ani też tylko dlatego, żebyś Ty poczuł się szczęśliwy. Nie
chcę, by to działało tylko w jedną stronę, bo ja też tego szczęścia pragnę. Nie
miej do mnie urazy, proszę. Dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, choć
tak naprawdę nie wiem, dlaczego…
- Odpowiedź jest prosta. – przerwał mój
monolog. – Bo Cię kocham. – jego twarz w mgnieniu oka zbliżyła się na
niebezpieczną, dla mnie, odległość. To świdrujące, hipnotyzujące i bijące
zielenią spojrzenie powaliło mnie z nóg na kolana! Delikatnie ujął lewą dłonią
moje lico, a chwilę później złożył na mych ustach długi pocałunek. Pocałunek
tak subtelny i czuły, że zastanawiałam się w myślach, czy to się dzieję
naprawdę. Odczuwałam niesamowite ciepło na sercu i przyjemny taniec motyli w
brzuchu. Boże, pomóż mi, bo zaraz się całkowicie w nim zatracę, a tego nie
chcę. Szybko oderwałam się od niego.
- Zbyszek…
- Przepraszam Madziu, ale to było
silniejsze ode mnie. Musiałem to zrobić. Tak bardzo za Tobą tęsknię!
- Wiesz co, pójdę już. - odwróciłam się
do tyłu i sięgnęłam ręką swoją torbę. - Dziękuję za transport i do zobaczenia,
może kiedyś tam…
- Mogę do Ciebie chociaż zadzwonić? –
zapytał ze smutkiem w patrzałkach.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł.
Potrzebuję czasu na to wszystko. Przepraszam. Jeszcze raz dziękuję Ci za
wszystko. Żegnaj! – nic nie odpowiedział, bo nie zdążył. Wysiadłam i
zatrzasnęłam za sobą drzwi auta, a on siedział jeszcze w nim i analizował moje
słowa. Skierowałam się do drzwi budynku, w którym znajdowało się moje
mieszkanie. Nie było mi niestety dane przez nie przejść, bo gdy nacisnęłam
mosiężną klamkę, z impetem wyparowała z nich Ewa wraz z ciężarną Majką.
- Maja rodzi! Wody już jej odeszły!–
wydarła się przerażona Ewka. – Musimy złapać jakąś taksówkę!
- Boże, Maja, oddychaj głęboko! Zaraz
coś wymyślimy! – starałam się uspokoić przyjaciółkę. Swoją drogą muszę
przyznać, że z brzuszkiem wyglądała przepięknie i mogę jedynie żałować tego, że
nie było mi dane towarzyszyć jej podczas całej ciąży.
- Byle szybko. – wysapała z wielkim
trudem, trzymając się za podbrzusze. Całą akcją zainteresował się, siedzący w
audi, zaaferowany Bartman.
- Mogę mieć do Ciebie jeszcze jedną, ale
już naprawdę ostatnią, prośbę? – podeszłam bliżej niego. Zrozumiał bez zbędnych
pytań o co chodzi.
- Jasne, wsiadajcie. Zawiozę Was do
szpitala, tylko musicie mi powiedzieć, gdzie mam jechać, bo nie znam za bardzo
Waszego miasta. – pootwierał nam wszystkim drzwi i pomógł Mai wgramolić się na
tylnie siedzenie.
Przemierzaliśmy poznańskie ulice w
żółwim tempie, bo nie dość, że wszystkie ulice zasypane śniegiem, to jeszcze
korki jak jasna cholera! Zbyszek przeklinał pod nosem wszystkich kierowców, którzy
jeździli, według niego, jak ostatnie ofermy i utrudniali jazdę innym.
Malczewska siedziała z Kosidowską i oddychała głęboko razem z nią, trzymając ją
cały czas za rękę. Przyszła mama czuła, że jeżeli zaraz nie znajdzie się na
oddziale położniczym, to zacznie rodzić w samochodzie. Ten jej cały doktor, z którym
się związała, a ja oczywiście go nie pamiętam, podobno ma dyżur w szpitalu na
Polnej, do którego staramy się dotrzeć z marnym skutkiem. Majce coraz trudniej
było złapać oddech, a poza tym zaczęła mieć regularnie co trzy minuty
dwudziestosekundowe skurcze. Ewa sięgnęła do kieszeni po telefon i wybrała
numer Filipa w celu wykonania połączenia. Do lecznicy dzielił nas jeszcze spory
kawał drogi i nie było szans na to, żeby zdążyć na czas. Z ust ginekologa padł
wyrok: „Cholera, nie zdążę do Was
dojechać! Musicie odebrać poród w samochodzie! Włącz na głośnomówiący, będę Wam
mówił, co macie robić.” Dostrzegłam przerażenie w oczach naszego szofera,
które mieszało się z jakąś taką ekscytacją, ale mimo wszystko nie tracił
kontroli nad pojazdem i sprawnie zjechał na jakiś parking. Jak na złość, Majka
nie wzięła tym razem spakowanej torby z domu i nie mieliśmy kompletnie nic.
Wysłałam siatkarza do pobliskiego sklepu z listą najpotrzebniejszych rzeczy,
żeby chociaż mieć w co owinąć maleństwo. Filip zapewniał nas, że damy sobie
radę, a ja miałam coraz większe obawy, bo to na mnie spadł zaszczyt odbierania
porodu. Zziajany Zbyszek wparował do nas z siatkami, a ja zakasałam rękawy, bo
czułam, że za chwilę się zacznie… Długo nie trwało, a wnętrze białego samochodu
zajmowała nie czwórka, a piątka pasażerów. Blanka, bo tak miała mieć na imię Kruszyna,
dawała znać o swoim istnieniu, zdzierając swoje malutkie gardełko rzewnym
płaczem i krzykiem. Majka była cała szczęśliwa kiedy tuliła swoją dziecinę w
ramionach, aż mi samej poleciały łzy wzruszenia. We względnym spokoju
dojechaliśmy szczęśliwie do szpitala, gdzie przy bramie wjazdowej, na świeżo
upieczoną mamę, czekał wybranek jej serca z rzędem pielęgniarzy i wózkiem
inwalidzkim. Ewa poszła z nimi do budynku na oddział, a ja byłam jeszcze chwilę
ze Zbigniewem na przyszpitalnym parkingu. Oczywiście znów dał mi swoje okrycie
wierzchnie, a sam stał w samym swetrze i marznął.
- Kurczę, ale mega przeżycie! –
powiedział z niedowierzaniem, że to wszystko działo się przed chwilą w jego
prywatnym wozie. Nie można mu odmówić również ekscytacji i radości wymalowanej
na buzi.
- Dziękuję Ci. Kolejny raz tego dnia
byłeś w odpowiednim czasie na odpowiednim miejscu.
- A daj spokój, to drobiazg. Najważniejsze,
że mogłem pomóc i że wszystko skończyło się happy end’em. A tak w ogóle, to jako
pani ginekolog-amator, byłaś bardzo dzielna! – zanim zdążyłam się zorientować,
co miał zamiar zrobić, ucałował szybko mój policzek. Pech chciał, że akurat
gwałtowanie odwróciłam głowę w jego stronę i nasze usta znów się połączyły w
namiętnym pocałunku. A już myślałam, że tamten, pod moim mieszkaniem, był
naszym ostatnim zbliżeniem. Otulił mnie szczelnie swoimi ramionami i czule
głaskał po głowie, a ja nie potrafiłam tego przerwać. Znowu. Cholera jasna, noo!
Dlaczego tak bardzo mnie do niego ciągnie? Przecież ja go w ogóle nie znam! Nie
mogę mu na wszystko pozwalać, bo odbierze to jako nadzieję, nadzieję na coś, na
co ja nie jestem jeszcze gotowa.
- Przestań mnie tu całować. – skarciłam
go srogim spojrzeniem. – Nie tak się umawialiśmy.
- Wiem. Ale wiem też to, że Ci się
podobało. Ja to czuję, Madziu! Poza tym, musiałem się do Ciebie przytulić, bo
zaczyna mi się robić zimno. – zaśmiał się cwaniacko.
- Jak Ci zimno, to wsiadaj w swoje
ciepłe auto i wracaj do domu. – rzuciłam z pełną powagą. – Tak, to chyba będzie
najlepsze rozwiązanie.
- Ale…
- Nie ma żadnego „ale”. Dziękuję Ci
jeszcze raz za wszystko, bardzo nam pomogłeś. A teraz żegnaj. – odwróciłam się
na pięcie i już chciałam ruszyć do szpitala, ale Zbyszek chwycił mnie za rękę,
przyciągnął do siebie i odchylił jak w tańcu, kolejny raz przylepiając się do
moich warg. Czułam, że moje nogi zrobiły się jak z waty, a serce biło jak
oszalałe.
- Lenka! Zbyszek! – krzyczał biegnący w
naszym kierunku doktorek Filip, któremu dziękowałam w duchu za przybycie i
wybawienie mnie z uścisku tego wielkoluda. – Przepraszam, że Wam przeszkadzam,
ale mam sprawę niecierpiącą zwłoki. Lena, wiem, że mnie pewnie nie pamiętasz, a
Ty, Zbyszku, że mnie w ogóle nie znasz, ale przybywam z misją od Majki. –
wyrzucił z siebie wiązankę na jednym wdechu.
- Coś się stało? – zapytałam szybko z
przejęciem.
- Nie, nie. Wszystko w porządku. Blanka
dostała 10 punktów w skali Apgar, jest cała i zdrowa i już leżą sobie razem na
sali, a to wszystko dzięki Wam. I właśnie w związku z tym mamy z Majką pytanie,
a raczej prośbę.
- No to słuchamy. – odezwał się Bartman,
który powoli zaczynał przypominać bałwana. Tylko marchewki mu brakowało.
- Jako, że to oboje najbardziej
przyczyniliście się do przyjścia na świat naszej maleńkiej, chcielibyśmy Was
zapytać o to, czy zostalibyście rodzicami chrzestnymi Blanki? – nie ukrywał
radości, a my w tym samym czasie spojrzeliśmy na siebie. Zbyszek miał wesołe iskierki
w oczach, chyba był gotów się zgodzić. Jasna dupa, a już miałam nadzieję, że to
jest nasze ostatnie spotkanie i że w końcu da mi spokój, a tu masz! Ale nie
mogłam odmówić dziecku mojej najlepszej przyjaciółki, którą traktuję jak własną
siostrę. Jakoś będę musiała znieść częste towarzystwo tego natrętnego
siatkarza.
- Oczywiście! – odpowiedzieliśmy, po
chwili, zgodnie chórem.
- To super! Cieszę się bardzo! –
przytulił nas do siebie w geście podziękowań. – Zbyszek, rozumiem, że
chrześniaczka będzie miała darmowy wstęp na każdy mecz? – wyszczerzył zęby.
- Masz to jak w banku! – potwierdził z
uśmiechem na twarzy atakujący, przybijając piątkę Filipowi.
- Dzięki, Kochani, dzięki! A teraz
przepraszam Was, lecę do mojej ukochanej.
- Zaczekaj, pójdę z Tobą. – zawołałam za
nim.
- Nie chcesz jeszcze ze Zbyszkiem
pogadać?
- W zasadzie to już skończyliśmy
rozmowę. – odpowiedziałam i zaczęłam pozbywać się zbyt dużej bartmanowej
kurtki, która wisiała na mnie jak na wieszaku.
- Nie wygłupiaj się, Magda. – złapał
mnie za przedramiona. – Tobie bardziej się przyda. – z powrotem zapiął suwak
kurtawy. – Oddasz mi przy okazji, a zdaje się, że teraz mamy jeszcze jeden
powód do spotkań.
- Jeden jedyny - Blanka. Żadnych innych
nie ma. Cześć. – odwróciłam się i przyśpieszyłam kroku, żeby dogonić lekarza,
zostawiając Zbycha samemu sobie.
***
Jest już koniec stycznia, a ja nadal nic
sobie nie przypomniałam. To wszystko chyba naprawdę potrzebuje dużo czasu, żeby
wrócić do normy. Ale mimo wszystko nie narzekam. Żyję sobie spokojnie, zdrowie
mi nie szwankuje i za to dziękuję Bogu. Wróciłam na studia, pozaliczałam
zaległe egzaminy i ze sprawami uczelnianymi jestem na bieżąco. Zaczęłam też
chodzić na treningi, bo już nie miałam ochoty siedzieć ciągle w czterech katach
i się nad sobą umartwiać. Lekarz nie widział przeciwwskazań, pan Gutek też nie,
a trochę ruchu po tym długim leżakowaniu mi się przyda. Trener zaproponował mi
pozycję atakującej. Zdziwiłam się, nie powiem, że nie, bo przecież na przyjęciu
dobrze mi szło. Ale postanowiłam spróbować i przyjąć na klatę to wyzwanie. Kto
wie, może akurat ta zmiana okaże się być dla mnie trafnym pomysłem? Od początku
grudnia wprowadziła się do nas Kaśka Kubacka, nasza obecna drużynowa libero, a
moja znajoma z czasów MKSu Konin. Nie przepadam zbytnio za nią, bo stała się
taką ważniacką dupą, która, jak kot, chodzi własnymi drogami, ale zbytnio nie
miałyśmy z Ewą wyboru. Kosidowska mieszka z Filipem, a nam we dwie ciężko było
opłacać rachunki i czynsz co miesiąc. Katarzyna nawinęła nam się przez zupełny
przypadek, bo przez długi czas nie mogła znaleźć sobie lokum w Poznaniu na
dłużej i w efekcie wpadłyśmy z Malczewską na taki pomysł. Tym sposobem wilk
syty i owca cała; ona ma dach nad głową za małe pieniądze, a my możemy mniej
odetchnąć z ulgą i zaoszczędzoną kasę przeznaczyć na inne przyjemności. Fakt,
że zbytnio nie mamy o czym z Kasią gadać, ale jej więcej nie ma, niż jest,
dlatego nam to bardzo na rękę. W ogóle jakaś taka dziwna się zrobiła, normalnie
nie poznaję dziewczyny, przed laty była zupełnie inną osobą…
Majka i Blanka mają się dobrze i
wegetują sobie z Filipem w jego mieszkaniu. Bardzo często ją odwiedzam i
pomagam przy małej; wychodzę na spacerki, albo zostaję w domu, kiedy Majkel
chce gdzieś wybyć. Uwielbiam małe dzieci, dlatego sprawowanie nad nimi opieki przychodzi
mi z taką łatwością i przyjemnością. Zatem łączę przyjemne z pożytecznym, w
końcu jestem matką chrzestną, to muszę się na coś przydać. Tym bardziej, że
ojciec chrzestny nie wykazuje zbytnio inicjatywy, no ale on jest przecież
wiecznie zapracowany. Chociaż nie powiem, bo z tego co słyszałam, dzwoni często
do mojej przyjaciółki, zarówno telefonicznie, jak i na skype. Dobre i to.
Wizja końca świata, według Majów, raczej
nie zrobiła na mnie wrażenia i nie obawiałam się tego, że w pewnej chwili ktoś naciśnie
jakiś czerwony guziczek i będzie jedno wielkie booom! Za to dałam się
przekabacić dziewczynom i, na dzień przed ową apokalipsą, jak głupia, napisałam
sms’a do Bartmana:
- A gdyby miało nie być jutra…?
- Pocałowałbym
Cię w usta, by poczuć smak życia. – otrzymałam w odpowiedzi, a moje
psiapsióły były całe wniebowzięte jego romantyzmem. Poza tym często do mnie
pisał i dzwonił, ale przeważnie pozostawiałam to bez odzewu. Wolałam o nim
zapomnieć, a przynajmniej mogę powiedzieć, że się starałam i robiłam wszystko w
tym kierunku. Co prawda nie zawsze z pozytywnym skutkiem, ale to się wytnie.
Na Święta Bożego Narodzenia, po wielu
rozterkach i dylematach, postanowiłam pojechać do Konina, do rodziny. Przemyślałam
tą całą sytuację jeszcze raz i stwierdziłam, że nie ma się co dłużej obrażać i
unosić jakąś chorą, urażoną dumą. To w końcu najważniejsze osoby w moim życiu i
już nawet zaczynało mi brakować tych naszych rozmów i spotkań. Wszyscy bardzo
się ucieszyli na mój widok i nawet nie było trzeba wielu słów, by paść sobie w
ramiona. Spędziliśmy ze sobą nie tylko wspaniałą Gwiazdkę, ale też i sylwestra,
podczas którego nie obyło się oczywiście bez standardowego pokazu super petard
mojego brata.
Teraz jestem już po zimowej sesji i mam półtoratygodniowe
ferie. Siedzę sobie w moim przytulnym, małym pokoiku, opatulona cieplutkim
kocem, z kubkiem gorącego kakao i… zdjęciem Zbyszka w ręku. Zdjęciem, na które
z moich oczu spływają pojedyncze łzy, spowodowane Domowymi Melodiami…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz